czwartek, 28 sierpnia 2014

[157] Krzysztof Bielecki „Rezydencja”


Wyd. Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości
Warszawa 2014, 153 str.
Ocena: 6/10 Niezła 

Rezydencja nieodmiennie kojarzona jest z bogactwem i dobrobytem. W tych, zapewne pełnych marmurów czterech ścianach, jak sobie wyobrażamy, krząta się służba, wycierając każdym milimetr powierzchni tegoż królestwa. Koniecznie jeszcze, w pełnej sprzętu kuchni, starsza pani ubrana w charakterystyczny kubraczek, gotuje posiłek dla gospodarza, siedzącego w gabinecie i pogrążonego w lekturze pism biznesowych. Ku drzwiom natomiast zmierza lokaj, kiedy tylko usłyszy dźwięk dzwona. Niejeden człowiek tak właśnie wyobraża sobie ten szlachetny budynek. Jednak nie taką, tytułową rezydencje, pragnie pokazać swoim czytelnikom Krzysztof Bielecki. „Za budynkiem” kryje się znacznie więcej.

Krzysztof Bielecki to pisarz młodego pokolenia, który na rynek literacki wszedł z nieco odmienną od zwykle spotykanej, prozą. Spotkała się ona z wielką sympatią czytelników, którzy śmiało zaczęli sięgać po jego kolejne odmienne publikacje. Autor ma na swoim koncie takie pozycje jak „Miasto to gra”, „Defekt pamięci”, „Rekonstrukcja”, „I nagle wszystko się kończy” oraz „Rezydencja”. Młody twórca jest na tyle odważny, że spróbował nawet wydania swojej prozy w języku angielskim. Jego powieści wbrew pozorom okazują się wymagającymi niesamowitego skupienia, a także bardzo często – odcięcia się od stereotypowego myślenia i otwarcia umysłu na zaskoczenia zaserwowane w lekturze.

Mała czarna plama skrywana pod łóżkiem, która z czasem zaczyna rosnąć, to nie jedyny problem głównego bohatera. Prócz mieszkania będącego dla wpraszających się ostatnio gości tematem dość niepożądanym, T. zostaje uwikłany w zaskakujące relacje z postacią z przeszłości (której wcale nie pamięta) oraz sąsiadem z dołu – szachowym mistrzem międzynarodowym. Na dodatek jego siostra – performatywna artystka toczy batalię zarówno z połykanymi (o dziwo bezproblemowo) przedmiotami oraz nietypowym, jak przystało na chłopaka, mężczyzną. Patrząc na to, układanka ta, nie może złożyć się w całość. Jednak kiedy każdy element w odpowiednim momencie wyląduje na swoim miejscu...

O tym, że Krzysztof Bielecki jest pisarzem, którego nie można zamknąć w żadne ramy wiedziałam od początku. Mimo to jego nieszablonowa proza trafiła w moje gusta literackie dawno, dawno temu podczas lektury „Defektu pamięci”. Od tego momentu zaczęłam upatrywać nowych książek Bieleckiego, mając nadzieję na kolejną, równie pokrętną łamigłówkę dla umysłu, sprawiającą swoim czytaniem nie lada gratkę. Kiedy dowiedziałam się o „Rezydencji”, wiedziałam, że nadszedł czas, by ruszyć w „znaną-nieznaną” podróż literacką.
 
Z szachowym motywem...
„Zasady gry – powiedział przybysz z dalekiej krainy. - To one są najważniejsze. Dzięki zasadom drewno i kamień stają się czymś więcej niż tylko drewnem i kamieniem.”* 
 
Mój uśmiech na twarzy osiągnął niewiarygodne rozmiary, kiedy na kartach tej nietypowej powieści pojawiły się pierwsze wzmianki o szachach, w które z wielkim zapałem gram, ku częstym zaskoczeniu niektórych znajomych. Byłam oczarowana, iż pisarz postanowił nadać im głębszej roli, pozwolić by z umysłu czytelnika nie wyszła ta rozrywka, w której tak jak w życiu, wielką wagę odgrywają zasady, nadając sensu. Podobnie jak w plastikowe, drewniane bądź plastikowe figury tchnięty zostaje ruch, w życiu zasady sprawiają, iż człowiek podąża w konkretnym kierunku, starając się nie wychodzić poza określone bramy.

„- Pewne układy na szachownicy są bardzo niejasne.
- Szachy opierają się na uporządkowanych, powszechnie znanych zasadach. Zycie niekoniecznie.”* 
 
Niezwykle spodobał mi się także motyw samej rezydencji. Zapewne każdy z nas, jako dziecko miewał swoje sekretne miejsce, do którego wybierał się z przyjaciółmi bądź rodzeństwem. „Baza” w zagajniku, skrytka w piwnicy – dla osoby poniżej metra pięćdziesiąt to sfera niemalże o cechach jak najbardziej magicznych. To tam skrywają się wszelkie duchy, krasnale i inne żyjątka. To tam namiętnie i z uporem znosimy z domu skrzyneczki, skrzynki, słoiki i inne „cuda” upiększające naszą „krainę tajemnic”... 

„Każdy ma w swoim życiu takie wydarzenie, które ukierunkowuje jego dalsze losy. Zastanawiamy się, kim byśmy byli, gdybyśmy niegdyś postąpili inaczej. Jak potoczyłoby się nasze życie, gdybyśmy nie spotkali jakiejś osoby, nie poszli w jakiejś miejsce albo nie podjęli jakiejś decyzji. Zawsze jest taki jeden element, który decyduje o wszystkim, co wydarzy się dalej. Dla każdego inny.”*

T. razem ze swoją siostrą nie stworzył własnej kryjówki wśród licznych krzaków na ogródku, jak ja, lecz razem z nią udawał się do opuszczonej rezydencji. Skrywa ona nie tylko dziwne rośliny, które znacząco zaznaczają swoje istnienie w dalszym życiu głównych bohaterów, ale także wiele wspomnień. Na dodatek tytułowa „Rezydencja” staje się punktem wyjścia dla tarapatów i precedensów, jakich doświadczają.

Po lekturze chyba baczniej zacznę się przyglądać otaczającemu światu. Niektóre fakty podawane na tacy, przez Krzysztofa szokowały możliwością swojej realności. Przez pisarza zdarzyło mi się kilka razy obejrzeć za mężczyznami z dziwnymi tatuażami, bądź przyjrzeć się baczniej kobietom z bransoletką na nodze. Ot tak, najczęściej zupełnie nieświadomie. Wydaje mi się, że zbyt wiele było w tej książce normalności, co sprawiło, że przez kilka dni zachowywałam się wśród ludzi jak obłąkana(?)

Szach... Mat.
Mam dość sprzeczne uczucia po przeczytaniu najnowszej pozycji Krzysztofa. Jak dla mnie jest ona zbyt przyziemna, w końcu pisarz przyzwyczaił swoich czytelników do rozwiązań, które nawet nie przeszły by Nam przez myśl. Tu wszystko toczy się w konkretnej płaszczyźnie, czasie, z dość szczegółowo określonymi bohaterami. Trudno było mi odkryć w niej wyjątkowy, ukryty sens – doszłam do wniosku, że pisarz przekazuje nam wartości pamiątek schowanych głęboko w duszy, które znalazły się tam w dzieciństwie i wbrew pozorom gdzie drzemią.

Podsumowując śmiało pragnę powiedzieć – Bielecki stworzył coś, czego w jego wydaniu jeszcze nie było. Zachował swoją, niewątpliwie atrakcyjną oryginalność, tym razem okraszając ją więcej niżeli szczyptą realizmu. Inaczej, ale mimo wszystko równie fascynująco i zdecydowanie pobudzająco dla mojego umysłu. Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że „Rezydencja” to idealnie lekki początek z publikacjami oznakowanymi nazwiskiem Bielecki. Zdecydowanie przyjemniejsza będzie potem lektura łamigłówek na stronach wcześniejszych pozycji. :)
Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Krzysztofa Bieleckiego, za co serdecznie dziękuję ;)

*Cytaty pochodzą z książki "Rezydencja" kolejno ze stron: 73, 103, 83.

niedziela, 24 sierpnia 2014

[156] Joanna Jodełka „Ars Dragonia”


Wyd. Egmont,
Warszawa 2014, 280 str. + ilustracje
Ocena: 6/10 Niezła

Kto choć raz nie poświęcił chociażby minuty, by zapatrzeć się niesamowite sztukaterie zdobiące budynki sprzed lat? Kto nigdy nie zastanawiał się co przedstawiają i skąd artysta czerpał inspiracje? Nie tylko w Poznaniu, od którego moja miejscowość jest oddalona o niecałe trzydzieści kilometrów i w którym rozgrywa się akcja powieści, znajdują się piękne zdobione kamienice, zachwycające nie zarówno osoby po czubek nosa siedzące w architekturze i sztuce, ale również najzwyklejszych turystów, którzy z kraju i ze świata przyjeżdżają podziwiać zaskakujące płaskorzeźby. Nikt jednak nie dopuszczał do myśl, że kiedyś te dziwne stwory mogły by ożyć...

Kiedy poznałam zdobywczynie Nagrody Wielkiego Kalibru, gdy zaczynałam czytać o jej książkach, niezwykle zaciekawiło mnie to, iż jest absolwentką historii sztuki na poznański UAM- ie. Pani Jodełka zadebiutowała powieścią „Polichromia” (z którą koniecznie muszę się w końcu zapoznać). To właśnie za wyżej wspomnianą powieść otrzymała prestiżową nagrodę dla najlepszego kryminału 2009 roku. Z kolejnym latami i zmieniającymi się jak w kalejdoskopie miesiącami pisarka wydała kolejne dwie książki, które spotkały się z zaciekawieniem wielu polskich książkoholików. W 2014 roku Pani Joanna postanowiła zmierzyć się z prozą młodzieżową, czego owocem jest „Ars Dragonia”.

Szesnastoletni Sebastian Pitt niespodziewanie otrzymuje wiadomość, wg której ma jak najszybciej przyjechać do Poznania na pogrzeb dziadka. Chłopak, nieco zaskoczony obrotem spraw, wraca do Polski i do ojca, z którym od dawna nie tylko nie miał kontaktu, ale i ich relacje nie były dotąd zbyt ciepłe. Po przyjeździe okazuje się, że nie tylko jest niemile widzianym gościem, ale także nikt nie spodziewał się jego obecności tutaj. Dopiero kiedy poznaje Lunę, Poznań zaczyna mu się bardziej podobać. Tylko, co tak naprawdę tutaj się dzieje? Kim jest wuj Oskar? Jaką tajemnicę skrywa? Dlaczego dziadek zginą? Czemu ojciec pragnie jedynie jego wyjazdu? Znaki zapytania się mnożą, a urokliwe okolice okazują się co raz bardziej niebezpieczne, a stwory z poznańskich kamienic okazują się nie tak stateczne i kruche, jakby się wydawało...

„Wszystko się dzieje tu i teraz i TAM! ONI posiedli moc przenoszenia się do innych rzeczywistości!”*

Pani Joanna Jodełka to niezwykle sympatyczna kobieta, która wie czego chce. Kiedy tylko raz czytelnik na nią spojrzy, ma świadomość, iż to pisarka w stu procentach, która nie szczędzi czasu na wymyślanie co raz to ciekawszych kryminalnych zagadek. Niewielu spodziewało by się, że poznańska pisarka może postawić na inny gatunek niżeli ten, który wpadłszy pod jej ostre pióro, gwarantował sukces lektury. Na dodatek czy autorka, która dotąd tworzyła w większej części prozę dla dorosłych” może się właściwie odnaleźć w literaturze młodzieżowej?

Niesamowite wnętrze książki...
Chwytając za tą publikację, dość pochopnie i bez namysłu w bibliotece, byłam niezwykle zaintrygowana faktem, iż ktoś w końcu sięgnął do sztuki, którą uwielbiam. Spoglądając na okładkę byłam niesamowicie zafrapowana jej magią, tajemniczością i pięknem starej kamienicy – jednej z wielu, które można dostrzec wśród zabudowań zdobiących polskie miasta. Wiele takich budynków z uwielbieniem oglądałam, gdy mogłam niespiesznie jechać przez Poznań tramwajem i dość pospiesznie chowałam te niezwykłe obrazy w pamięci, gdy przemierzałam ulice z przyjaciółką. Pobieżnie przeglądając książkę zauważyłam odręczne rysunki i już się nie wahałam – postanowiłam rozpocząć przygodę z prozą Pani Jodełki zupełnie od końca...

Jeszcze przed lekturą natrafiłam na magiczny wywiad z Panią Joanną umieszczony w sieci. Rozmowa dotyczyła „Ars Dragonii”, a odpowiedzi na pytania i kolejno rysowane przez pisarkę scenerie były pełne magii. Cały filmik sprawił, że jeszcze bardziej nabrałam ochoty na to, by odkryć życie w sztukateriach poznańskich kamienic. Podekscytowana opowieściami roztaczanymi przez pisarkę nie mogłam się doczekać, kiedy wyruszę w podróż po Poznaniu razem z Sebastianem Pittem. Jak się później okazało – równie obca i nierozeznana w ternie.

„Miał wrażenie, że to, co porządkuje sobie w myślach i co zaczyna już tworzyć sensowną całość, po chwili się rozpada i trzeba na nowo ustawiać klocki tej układanki. Klocki te same, tylko układanka inna.”*

Muszę przyznać, że początkowo bardzo trudno było mi wejść w świat wykreowany przez poznańską pisarkę. Wszystko wydawało się strasznie niezrozumiałe, fragmenty urywały się w takim miejscu, że opisywana rzeczywistość była jeszcze bardziej niejasna. Poznań w „Ars Dragonii”, tak jak i sama książka, od początku wydawał się bardzo dziwnym i nieznanym mi miastem, choć bywam tam bardzo często. Bobasy w tramwaju, którego nikt nie widzi, kochankowie na dwóch głowach – zdezorientowanie sięga zenitu nie tylko w przypadku czytającego, ale i młodego Pitta. Przez pierwsze sto stron czytelnik czuje się niczym Sebastian – zagubiony w miejscu, którego zupełnie nie zna i które nie chce przed nim odkryć swoich tajemnic, choć usilnie zaglądamy razem z bohaterem w najbardziej zaskakujące swoim istnieniem miejsca. Piekielnie męczyłam się z lekturą. Myślałam już, że nie odnajdę lekkości, choć zafascynowania sztuką, którego tak pragnęłam, było mnóstwo. Wszystko jednak zaczęło się rozjaśniać i zaczęłam przymykać oko na początek, który wydał mi się irracjonalnym, ale ciekawym pomysłem na wprowadzenie czytelnika w opowieść.

Niezwykle dokładnie pisarka podeszła do kreacji bohaterów. Szczególnie podoba mi się jak zarysowała główną postać – Sebastiana i jego ojca – Roberta. Pani Jodełka nie skupiała się specjalnie na wyglądzie zewnętrznym, lecz postawiła na portret psychologiczny. Każda emocja, nękająca zmysły niepokojąca myśl, była opisywana nie w sposób bezpośredni, lecz wyraźnie jednoznaczny i wprawiający w podziw dla czytającego. Kolejne poruszenie w duszy ojca i syna pozwalało na to, bym nie odłożyła książki, ciekawa jak wszystko się rozegra.

„-Robercie, pamiętaj – powtórzyła raz jeszcze, patrząc mu prosto w oczy. Jej głos otaczał go ze wszystkich stron. - Nie jest najgorsze to, co się zdarzy. Najgorszy jest strach. Strach przed tym, co się może zdarzyć! Strach zabija.”*

W moim odczuciu największym błędem podczas tworzenia książki było umieszczenie map na końcu publikacji. Gdyby znajdowały się one zaraz po pierwszym wspomnieniu o konkretnym miejscu, zdecydowanie bardziej działało by to na wyobraźnie czytelnika i ułatwiało odbiór tekstu. Kiedy są one zaraz za ostatnimi stronami powieści, po prostu zapominamy, by zerknąć na nie w odpowiednim momencie, a tekst staje się nieprzeniknioną tajemnicą i jedynie wytworem wyobraźni pisarki. Trudno jest w ten sposób skupić się na treści i w pełni wejść w historię pełną magii i niesamowitego spojrzenia na sztukę, która otacza ludzi każdego dnia.

Zaletą podczas lektury „Ars Dragonii” są, pojawiające się co jakiś czas zapiski z tajnych akt pruskich. Muszę powiedzieć, że byłam zachwycona tym pomysłem. Każdy kolejny fragment rozjaśniał umysł, a opowieść nie z tej ziemi stawała się całkiem zrozumiała. Szkoda jednak, że były one wręcz „wpychane” między kolejne słowa w zdaniu. Znacznie lepiej byłoby, gdyby znajdowały się one po zakończeniu konkretnego akapitu. Kiedy przerywały skupienie nad omawianymi wydarzeniami, działały wręcz na nerwy, zamiast pomagać, co zapewne miały na celu.

„Sebastianie, gdy osobom wyjątkowym, takim jak ty, jest coś przeznaczone od zawsze, uczynią to nawet przez sen (...)”*

Opisy nauki walki z wszechogarniającą magią niezwykle mnie wciągnęły. Czytanie o pokonywaniu kolejnych barier nie tyle zewnętrznych, co znajdujących się we wnętrzu człowieka, sprawiało, że z niezwykłą prędkością przewracałam kolejne strony. Lekcje, które wbrew pozorom nie powinny nas dotyczyć, w końcu przydatne były one jedynie w „magicznym Poznaniu”, były przesycone cennymi wskazówkami dla osób, które pragną spełniać najbardziej nierealne marzenia. Bardzo spodobała mi się ta uniwersalność, którą odnajdywałam w pojedynczych zdaniach zza zamkowych ścian.

„(...) są dwie techniki uczenia ludzi pływania. Powoli, spokojnie, z nadmuchanym kółeczkiem, po kostki w wodzie (…) i druga metoda, szybsza, polegająca na wrzuceniu od razu na głęboką wodę.”*

Całość zaczyna smakować dobrze dopiero, gdy czytelnik skończy czytać ostatnią stronę powieści. Nagle jasne stają się kolejne działania pisarki, dotąd niezrozumiałe, a czasem nawet denerwujące. Po lekturze rzekłabym chętnie „pierwsze koty za płoty”. Choć nie wypadło idealnie, myślę, że „Ars Dragonia” zdecydowanie może trafić w gusta literackie polskiej młodzieży. Zdecydowanie mogę powiedzieć, że magia i pełne tajemnicy kolejne strony są najsilniejszym punktem najnowszej publikacji Pani Jodełki. Patrząc na zapowiadaną kontynuację, liczę, iż kolejna część będzie lepsza, a czytający powieści młodzi ludzie zafascynują się tym, co pozornie zwykłe, ale jakże pięknie.

*Cytaty pochodzą z książki „Ars Dragonia” kolejno ze stron: 220, 43, 217, 119.

czwartek, 21 sierpnia 2014

[155] Katarzyna Meres „Dźwięki wspomnień”


Wyd. Novae Res
Gdynia 2014, 104 str.
Ocena: 8/10 Bardzo dobra

Miłość, która rozgrywa się niczym utwór grany na fortepianie między dwojgiem ludzi jest tematem zawsze popularnym i pożądanym. Każdy z nas kogoś kochał, kocha, będzie kochał. Nie można rzec – potrzebuje miłości teraz i już, ona przychodzi sama. W najmniej oczekiwanym momencie, jak stara się przekonywać mnie wielu. Uczucie to, niezależnie od wieku, stanu społecznego czy materialnego jest jednak czymś, o co koniecznie trzeba walczyć, jeśli tak podpowiada nam serce, a nie wyłącznie rozsądek. Bo w miłości najważniejsze jest serce.

„Nie wiesz, co masz, dopóki tego nie stracisz.”*

Katarzyna Meres to debiutująca z Novae Res pisarka i blogerka. Wielu z czytelników blogosfery znana jest ze Świata Kasiencjusza, gdzie dziewczyna publikuje swoje recenzje, zdjęcia i nierzadko inne, ciekawe przemyślenia. Kiedy tylko spojrzymy na pełen szczerości uśmiech, możemy w Kasi upatrywać nie tylko niezwykle sympatycznej osoby, ale i kobiety żądnej romantycznej miłości i spełnionych marzeń. To, co jest kwintesencją jej osoby w moim odczuciu, gdy spoglądam na jej bloga, zostało Nam – Czytelnikom zaserwowane w jakże emocjonalnej, choć niezwykle krótkiej publikacji pt. „Dźwięki wspomnień”.

„Pokaż jej piękne życie. I przekaż wszystko, co wiesz. Nikt nie zrobiłby tego lepiej od Ciebie.”*

Niejeden z ludzi stąpających po ziemi, po polskich, jak i zagranicznych gruntach, pisze pamiętnik. Także bohaterki opowiadań młodej pisarki zamykają swoją opowieść w intymnym i bardzo dojrzałym dzienniku. Mimo, że nie piszą wierszem, sprawiają, że słowa wręcz płyną stronami zwartego, ale niesamowicie poetyckiego tekstu. Mają swoje problemy, smutki, ciężary. Są kobietami takimi, jak my wszystkie – potrzebującymi miłości i ciepła. Autorka doprowadza do głosu także mężczyznę, pokazując jak te dwie istoty, zewnętrznie inne, są do siebie podobne.

Od kilku lat sama próbuję swoich sił w pisaniu. Dotychczas moje trzy opowiadania pojawiły się w zbiorach wydawanych razem z Panią Magdaleną Kordel. Od wielu miesiącu marzę o tym, by skończyć opowieść, która będzie w pełni napisana tylko i wyłącznie przeze mnie. Za każdym razem, gdy odkrywam, że ktoś ze znajomych blogerów osiągną tak wielki sukces, jakim jest wydanie pierwszej powieści, patrzę z podziwem i wielką radością licząc, że po jednej, pojawią się kolejne. Moja radość nie znała granic, kiedy dowiedziałam się o „Dźwiękach wspomnień”. Czułam, że w końcu przyjdzie czas, kiedy na zawsze zagoszczą na mojej półce.

Książka Kasi i ciasto mojej siostry - idealne połączenie :)
Po fenomenie „W słusznej sprawie” trudno było mi wybrać lekturę, która będzie mnie w stanie w pełni zadowolić. Długo wahałam się co wybrać, ostatecznie postanowiłam dać szansę pozycji Kasi, która zachwyciła już wielu jej czytelników. Miałam nadzieję, że i u mnie wzbudzi ona równie pozytywne emocje i spędzę z tą krótką opowieścią godzinę, a może więcej pięknych, a także niezapomnianych chwil.

„Nie zapomniałam o Tobie. Ciągle pamiętam Twój głos i Twoje ciepłe dłonie, Dziecko nie zapomina takich rzeczy.”*
 
Początek rysował się niezobowiązująco. Wszystko zaczęło się dość gwałtownie i kiedy zostałam wciągnięta w opowieść nie minęło zbyt wiele czasu, aż dotarłam do jej końca. Niezbyt lubię takie krótkie formy – wydaje mi się zawsze, że nie wszystkie wątki zostają do końca wyczerpane. W przypadku „Dźwięków wspomnień” okazało się jednak, że można w pełni zagospodarować rozrysowane przez siebie wątki, sprawiając, że historia nie straci na wartości w oczach czytelnika przez swoje niewielką objętość.

„Dla obcych osób to wyda się zwykłymi słowami, czymś prostym do napisania, ale miłości nie da się opisać słowami, tak samo jak bólu, żalu i tęsknoty. Wbrew pozorom to ciężkie zadanie.”* 
Opowiadania, które spisała dla swoich czytelników, przesycone są mnogością wielu emocji – radości, czasem bezsilności i złości, nadziei... Przede wszystkim na stronach publikacji odnaleźć możemy kwintesencje uczucia – bezinteresowność miłości została w pełni świadomie i niesamowicie przystępnie ukazana. Młoda pisarka uzmysławia swoim czytelnikom, jak ogromną wartość niesie ze sobą coś, co darujemy drugiemu człowiekowi bez żadnych oczekiwań. Nie chcemy nieziemskich wyznać i zaskakujących czynów. Kasia pokazuje w ten sposób najprawdziwszą prawdę – ludzie nie potrzebują wielkich gestów, a wręcz przeciwnie – zwykłego ludzkiego zainteresowania i ciepła wypływającego wprost z serca.

Wiersz „Dźwięki wspomnień” znajdujący się pomiędzy dwoma opowiadaniami to zbiór najpiękniejszych słów. W tym krótkim tekście ogromnie widać nie tylko dojrzałość Kasi, ale i pełną emocjonalność jej duszy oraz siłę z jaką potrafi kochać drugiego człowieka. Czytałam go kilka razy, za każdym wzruszając się tak samo, a może nawet bardziej. O miłości trudno pisać, a ten wiersz nadaje sensu zarówno zdaniom wypowiedzianym przed jego pojawieniem się, jak i tym, które będziemy czytać zaraz za nim.

„Kto raz prawdziwie dotknie twojego serca, zostanie w nim już na zawsze.”*

W każdym z tekstów autorstwa Katarzyny Meres spotkamy się z licznymi porównaniami. Zabieg ten ma na celu nieco zmaterializować uczucie i stanowi próbę jego opisania. Niektóre z środków stylistycznych, jakie używała pisarka zdecydowanie dziwią i dopiero po chwili widzimy jaśniej, o co tak naprawdę chodziło. Szczególnie spodobał mi się jeden fragment, który odnosił się do pór roku. Zafascynowała mnie tym niecodziennym stwierdzeniem, dodając jeszcze więcej piękna uczuciu rozgrywającemu się między dwoma osobami.

Bardziej malinowo i więcej książki :)
„Dlaczego właśnie porównałam miłość do wiosny, a nie innej pory roku? Mawia się, że miłość przechodzi każdy etap: wiosna, lato, jesień, zima. Ja tak nie uważam, oznaczałoby tom że w zimnie należy się rozstać, bo jesień przynosi płacz, ponieważ niebo płacze deszczem, a przecież nasza miłość zaczęła się pośród tysiąca pożółkłych liści, a wzrastała razem z pojawieniem się pierwszych płatków śniegu. I nie skończyła się, bo jeśli miłość jest prawdziwa i szczera – nie kończy się”*

Druga z historii, która opisuje już miłość dojrzalszą, wydawała mi się słabszym punktem „Dźwięków wspomnień”. Muszę przyznać, że kiedy zaczynałam czytać pierwsze linijki opisów stworzonych kobiety, która trochę przeżyła, nadal żyło we mnie te młodzieńcze, pierwsze i jakże gwałtowne uczucie, które okazało się silniejsze, niż śmierć. W szereg wspomnień płci pięknej wczytałam się w pełni dopiero po kilkunastu stronach, starając się wczuć w emocje, jakie towarzyszyły bohaterce. Muszę przyznać, że momentami jej entuzjazm i radość związana z uczuciem, kojarzyła mi się ze zdaniami wypowiadanymi przez moją szczęśliwie zakochaną przyjaciółkę. Dodawało to unikalnego realizmu i znacznie przekonywało do tej przesyconej na wskroś intensywnością uczucia.

„Każdy potrzebuje pięknej melodii, kiedy noc jest długa, bo nie ma gwarancji, że życie jest proste i potrzeba nadziei, choć trochę nadziei.”*

Zaraz za niecodziennymi opowiadaniami odnalazłam „Hymn o miłości” zwieńczający idealnie całą publikację. Umieszczenie mojego ulubionego tekstu było świetnym posunięciem. Nie mówię tutaj tylko o tym, że z chęcią wczytuję się w ten tekst za każdym razem z równie wielkim uśmiechem na ustach. Teksty napisane piórem Meres zawierały każde z zdań fragmentu Biblii ujęte prozaicznie przez młodą pisarkę. Dzięki jego umieszczeniu książka okazała się jedną całością, a nie jedynie dwoma opowiadaniami o podobnej tematyce.

Kasia, która niejednokrotnie ciepło spogląda z uśmiechem na twarzy ze zdjęć umieszczanych na jej blogu jest moją małą iskierką nadziei, moim promykiem na lepszy dzień. Ta młoda pisarka swoją, jakże prostą, ale niezwykle wymowną opowieścią pokazała jak wiele można powiedzieć, w niewielu słowach. Nie próbowała na siłę rozciągnąć dwóch historii znajdujących się w „Dźwiękach wspomnień”. Każde słowo było u Niej doskonale wyważone i wpasowane w całość. Z całego serca polecam i oczekuję kolejnej jej książki :)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Novae Res, za co serdecznie dziękuję ;)

*Cytaty pochodzą z książki "Dźwięki wspomnień" kolejno ze stron: 39, 24, 46, 54, 86, 82, 95

piątek, 15 sierpnia 2014

[154] Olga Rudnicka „Natalii 5”


Wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 2011, 560 str.
Ocena: 10/10 Perełka

Imię wydawać by się mogło, że we współczesnym czasie jest naszą „niematerialną legitymacją”. Znajomi po imieniu wołają nas, by znaleźć w tłumie. W pracy zwraca się tak szef, by wezwać na dywanik. Przy sprawdzaniu obecności na zajęciach także słyszymy swoje imię. Wydaje się nam one niepowtarzalne, póki nie spotkamy kogoś, kto nazywa się tak samo, jak my. Może trochę działa na nerwy, ale to tylko imię. Co byłoby gdyby jednak nie tylko imię było identyczne? W dowodzie możemy znaleźć, że jest kilka osób, które noszą część naszych personali. Zazwyczaj nigdy ich nie poznamy. Ale... nigdy nie mówi nigdy. Życie płata figle, a Natalii Sucharskich może być pięć.

„Spoglądały na siebie nieufnie. Ojciec okazał się łajdakiem i jest ich pięć. Pięć Natalii, ale nie pięć sióstr. Umył to rozumiał, serce jeszcze nie. Poczucia pokrewieństwa, ani wspólnoty dusz nie miały. Nie miały też wspólnej przeszłości i, co bardzo prawdopodobne, przyszłości.”*

Olga Rudnicka to młoda pisarka, która zadebiutowała będąc niewiele straszą ode mnie. Ma ona na swoim koncie dziewięć błyskotliwie napisanych pozycji, które cieszą się niewątpliwą popularnością wśród wielu czytelników w Polsce. Będąca baczną obserwatorką otaczającej rzeczywistości dziewczyna, na co dzień pracuje jako asystentka osób niepełnosprawnych w Polskim Komitecie Pomocy Społecznej w Śremie. W jej niezwykle wybujałej wyobraźni pojawiają się co raz to nowe pomysły na literackie smaczki, przez co rokrocznie dostarcza swoim fanom wiele emocji. Niedawno obiło mi się o uszy, że „Natalii 5” ma zostać zekranizowane, więc śmiało można rzec, iż każde marzenia mogą się zmaterializować.

Testament skupia w biurze notariusza pięć kobiet. Każda jest inna nie tylko pod względem wyglądu, ale jak się później okaże – również charakteru. Wszystkie z Pań jednak mają cechę wspólną – noszą to samo imię i nazwisko. Wszystkie także nie mają pojęcia iż ojciec nie żyje, pozostawiwszy dla nich zadanie i... dom. Budynek, w którym odkrywać siebie, relacje między nimi się rodzące, tajemnice Sucharskiego oraz historię zaginionych monet. Nie zabraknie oczywiście także serii włamań, co dziwne następujących dopiero od momentu nie do końca wyjaśnionej śmierci właściciela domu...

„Warto prowadzić poszukiwania tak, jakby chodziło o coś bardzo, bardzo małego.”*

O książce „Natalii 5” słyszałam już nie raz. Wiele opinii na temat tej pozycji przewijało się przez blogi, a na dodatek moja przyjaciółka Eta nie mogła się nachwalić tej książki. Dlatego, kiedy zobaczyłam ją na bibliotecznej półce, sięgnęłam po nią bez wahania, by nikt nie zwinął mi jej sprzed nosa (choć w promieniu kilku metrów nie było nikogo prócz bibliotekarki). Z zadowoloną miną w pierwszej lipcowej gorączce wracałam busem do domu, by jak najszybciej otworzyć tą tajemniczą księgę :)

Choć powieść Pani Rudnickiej nie należała do najcieńszych, które piętrzyły się na moich stosach na biurku, bez wahania postanowiłam jak najszybciej odkryć świat przez nią wykreowany. Poznając na pierwszych kilkudziesięciu stronach kolejne główne bohaterki, czułam się nieco skołowana zresztą, jak się później okazało, większość osób, które miały do czynienia z siostrami Sucharskimi popadała przy pierwszym kontakcie w podobny obłęd. Natalia Anna, Natalia Sucharska – Dębska, Natalia Magdalena, Natalia i Natalia Anastazja – i jak tu nie przecierać powiek ze zdumienia? Kiedy jednak pozna się wszystkie Panie, aż szokujący jest fakt, że wcześniej nie mogliśmy uch odróżnić. W końcu choć nieco podobne, każda z nich była inna i mała swoje zalety oraz wady.
Proporcje nie takie - zbyt mało książki, za dużo herbaty.

Wspominając już o Pannach Sucharskich należy zaznaczyć, że za wykreowanie tych postaci, zadbanie o najdrobniejsze szczegóły w tworzeniu głównych bohaterek, należą się młodej pisarce nie lada owacje. Zrobiła to wręcz fenomenalnie. Nie tylko nie można ich nie lubić, ale również to, co robią, niejednokrotnie sprawia, że czytelnik się śmieje do tomiszcza (jak to mój tata stwierdził – musi być już z Tobą źle, że się do książki śmiejesz...) ;)

-Natalia Sucharska.
Przez chwilę czuła się jak oszustka. Powoli wchodziło jej w nawyk przedstawianie się drugim imieniem. Jak wyjdziemy z domu dwie, to będziemy musiały recytować komplet danych osobowych, przemknęła jej nagła myśl. Zamiast mówić imię i nazwisko, będę podawać PESEL.”*

Prócz świetnie wykreowanych głównych bohaterek Pani Rudnicka zafundowała nam zabawne postacie z policyjnej komendy. „Policjant z wątpliwościami” jak roboczo zapisałam sobie Potockiego, ciekawił mnie swoją elokwencją i wnikliwością w śledztwie, mimo niemalże pewnych danych. Z kolei Marcin Kurek okazał się kawalarzem, a jego powiedzonka były na miarę tekstów, którymi zaskakiwała nas moja poprzednia germanistka. Także dzieciaki okazały się równie przebojowe. Całe towarzystwo odwiedzając dom w Mechlinie w liczbie wahającej się od siedmiu, przez dziewięć, po... kilkanaście osób mogliśmy obserwować niemalże z bliska dzięki fantastycznym opisom stworzonym plastycznym i przystępnym językiem, jakim posługuje się w swojej prozie Pani Rudnicka.

„Więc to nie zawał ani udar, ani nic bardzo strasznego i groźnego? - Nata z trudem ukryła zawód w głosie. Jak ma napisać powieść, skoro jej życie jest tak żałośnie puste i pozbawione sensacji?!”*

Z wypiekami na twarzy czytałam i odkrywałam co raz to nowe skrytki oraz tajemnicze schowki razem z Natką, próbowałam rozplanować dokładnie działania z Anną, otworzyłam wyimaginowane wzory z kolejną Natalią, opiekowałam się dziećmi z każdą z Pań, a nawet pisałam powieść razem z przebojową Natą, która potrafiła rozłożyć mnie na łopatki. Czułam się, jakbym sama znajdowała się gdzieś pośród sióstr Sucharskich i odkrywała tajemnice ich ojca, który okazał się niezłym ziółkiem.

„ - Co tu się dzieje? - do kuchni wkroczyła mama Natki - Dlaczego macie dziurę w podłodze? - zastygła oszołomiona na widok mrocznej czeluści. - To ich dziura - powiadomił ją Marcin - I ich kuchnia - dodał Adrian - I nikomu nic do tego - ze złośliwym uśmiechem dołożył Krzysztof.”*

Do samego końca nie spodziewałam się rozwiązania, co w kryminałach jest ogromną zaletą. Pani Rudnickiej prócz wciągającej powieści z trupem w tle udało się stworzyć barwną obyczajowo historię rozgrywającą się w Mechlinie. Myślę nawet, że momentami gubiliśmy klimat typowy dla publikacji wpisującej się w ramy literatury kryminalne. Doszłam jednak do wniosku, ze to wcale nie odebrało publikacji uroku, a wręcz przeciwnie – dodało jej oryginalności ni tylko w sferze pomysłu, ale również w samej strukturze powieściowej. Miejscowość, w której rozgrywała się akcja tym bardziej intrygowała, gdyż z tamtych okolic pochodzili Watt-Skrzydlewscy związani z moją rodzinną miejscowością – Ocieszynem.

Muszę przyznać, że gdy znajdowałam się co raz bliżej końca, nie chciałam rozstawać się ze siostrami Sucharskimi i dwoma zabawnymi komisarzami. Całe te towarzystwo spodobało mi się na tyle, że postanowiłam sobie przedłużyć czytanie o jeszcze jeden dzień, zostawiając bodajże pięć stron na poranek. Było to trochę dziwne, ale cóż, tylko ja mogę wpaść na tego rodzaju pomysły. Bardzo, ale to bardzo się cieszę, że Pani Olga postanowiła nie porzucić po tych ponad pięciuset stronach tej niemal wybuchowej mieszanki charakterów. Dla mnie „Natalii 5” to powieść za krótka. Gdyby od razu dołożyła jeszcze kilkaset stron, z pewnością nie spostrzegłabym się, kiedy bym je przeczytała. W każdym razie kolejną powieść Pani Olgi kupię. Jeszcze nie wiem kiedy, ale koniecznie muszę to zrobić, bo już nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła chwycić za „Drugi przekręt Natalii”.

Marmurowo... - bardzo podoba mi się to zdjęcie :)
„Natalia Magdalena, kręcąc z niedowierzaniem głową, zaczęła wspinać się po schodach. O kimś, kto umarł, mówi się, że odszedł. Ale w tym przypadku z jednym odejściem jest związane tyle nadejść, że głowa boli!”*

Zdecydowanie mogę powiedzieć, iż to, co zaserwowała swoim czytelnikom Pani Olga, trudno określić składnymi zdaniami i ładnymi frazesami. W mojej głowie po lekturze powieści „Natalii 5” szaleje niezmierzona burza emocji niezwykle pozytywnych. Nie mogę się nadziwić nad tak dokładnie i skrupulatnie dopasowanymi wyrazami, tworzącymi ciągi nie tyleż nieprawdopodobnych zdarzeń, co spójną całość, mimo braku typowych wyznaczników moich oczekiwań względem powieści z dreszczykiem. Od dziś postanawiam, że pisarkę tę pozostawiam poza tymi granicami, oczekując równie wielkich emocji w kolejnych czytanych przeze mnie publikacjach.

Czytaliście kiedyś świetny i błyskotliwy kryminał? Spotkaliście się kiedyś z niebywała komedią, która sprawia, że śmiejesz się sam do siebie? Czy autor kiedyś zrobił Was tak w przysłowiowe jajo, że mieliście ochotę mu przyklasnąć? Po przeczytaniu „Natalii 5” z pewnością na każde z tych pytań będziecie mogli opowiedzieć „TAK”. Kiedy spoglądam na to opasłe tomiszcze leżące obok mnie, za każdym razem głos ze środka woła „jeszcze raz”. Obstawiam, że z Wami będzie podobnie. Gorąco polecam powieść Rudnickiej, która z pewnością niejednego czytelnika jeszcze zaskoczy! ;)

*Cytaty pochodzą z książki „Natalii 5” kolejno ze stron: 85, 276, 305, 88, 92

środa, 6 sierpnia 2014

Zmagania fotograficzne, czyli STOSY WAKACYJNE :)

Kiedy po raz ostatni, w połowie maja pokazałam Wam co będę czytać w czerwcu, postanowiłam, że już na początku lipca pochwalę się, jakie książki czekają na mnie i o których powieściach będziecie mogli przeczytać w najbliższym czasie u mnie na blogu. Meme wpadła jednak na jakże kreatywny pomysł sfotografowania swoich, piętrzących się dotąd na biurku, stosów. I tu zaczęły się schody... Trzeba było dopasować pogodę, miejsce i wiele innych czynników, aż po te najdziwniejsze i nawet nieco zaskakujące mnie samą. Oto efekty ;)

 I tak na pierwszym stosie (od góry) znajdują się:


  1. Katarzyna Meres „Dźwięki wspomnień” - książka autorstwa „naszej” Kasi, którą po prostu trzeba przeczytać. Jestem już po lekturze, wkrótce zaprezentuje swoje wrażenia.
  2. Krzysztof Bielecki „Rezydencja” - kolejna nietuzinkowa publikacja spisana piórem Krzyśka jest przeze mnie aktualnie czytana.
  3. Marta A. Trzeciak „Bliżej. Dalej” - recenzencka od Novae Res. Kiedy zobaczyłam ją w nowościach, nie mogłam powiedzieć nie pisarce, która zachwyciła mnie swoim debiutem.
  4. Marilynne Robinson „Dom nad jeziorem smutku” - recenzencka od Wydawnictwa M. TUTAJ możecie przeczytać jej recenzję.
  5. Magdalena Kordel „Malownicze. Wymarzony czas” - kontynuacja „Malownicze. Wymarzony dom”, którą wygrałam na blogu Pani Magdy. Dziękuję!
  6. Sue Monik Kidd „Czarne skrzydła” - recenzencka od Wydawnictwa Literackiego. Powieść rewelacyjnej pisarki, którą wzruszyła mnie „Sekretnym życiem pszczół” w gimnazjum. Premiera we wrześniu. Moją opinie będziecie mogli przeczytać jeszcze przed premierą :)
  7. Katarzyna Bonda „Dziewiąta runa” - lipcowy zakup. Ann RK tyle nachwaliła się Pani Bondy, że nie mogłam się oprzeć.
Oraz na drugim stosie (od góry) są:


  1. Krzysztof Koziołek „Święta tajemnica” - dawno, dawno temu pożyczona od Marty przeleżała długo u mnie na biurku. Podziwiam właścicielkę za cierpliwość, jednocześnie przepraszając i obiecując niezwłoczną lekturę ;)
  2. Olga Rudnicka „Natalii 5” - przerewelacyjna (nie miałam nic zdradzać, ale inaczej nie mogę!) powieść pisarki, która mi zaimponowała. Moja recenzja już w piątek.
  3. Claus Stephani „Kobieta, którą porwał wiatr” - niespodzianka od niesamowitej osoby, a mianowicie Jowity Zab. Dziękuję! :)
  4. Diane Chamberlain „W słusznej sprawie” - powieść wypożyczona z biblioteki. Po recenzji właśnie tej książki u Książkówki rozpoczęłam swoją przygodę z amerykańską pisarką.
  5. H. P. Lovecraft „Kopiec” - pakiet trzech opowiadań, pożyczony od kolegi. „W końcu coś ciekawego na blogu się pojawi” - cytuję jego słowa :)
  6. Joanna Jodełka „Ars Dragonia” - ciekawy pomysł, a jakie wykonanie, dowiecie się z mojej opinii, która czeka już na publikację. Wypożyczona z biblioteki.

Na zdjęciach nie znalazły się cztery książki które również czekają na lekturę lub są czytane. Są to:

  1. Beata Gołembiowska „Malowanki na szkle” - przedpremierowo recenzowana powieść z górami i góralami w tle. Mam ją w formie ebooka i czytam na telefonie :)
  2. Beata Gołembiowska „W jednej walizce” - książka trafiła do mnie przez przypadek, ale po przejrzeniu kilku pierwszych stron, trudno było mi się z nią rozstać. Moja, historyczna tematyka! ;D
  3. Łukasz A. Zaranek „Nadyia” - debiutancka pozycja Łukasza, którą chciałam mieć na własność, jednak nie mogłam jej znaleźć. W poniedziałek przypadkowo trafiła w moje ręce w bibliotece.
  4. Joanna Jodełka „Polichromia” - zamówiłam ją w poniedziałek w bibliotece i ku mojemu zaskoczeniu, była ona już dziś do odbioru :)
     
A cały problem, o którym wspominałam ostatnio, tkwił w tym, że początkowo żaden z moich sąsiadów nie mógł rozpocząć zbierania żniwnych plonów, a ja w domowej ciszy cierpiałam na niedostatek balotów w okolicy. Kiedy w końcu się pojawiły, po dotarciu do nich z aż trzynastoma (!) pozycjami, okazało się, iż „obiekt” jest większy od samej Meme. Ale, że jestem istotą upartą, praktykując wszelkie możliwe sposoby uniesienia się kilku centymetrów nad ziemię, umieściłam publikacje w pożądanym miejscu. A co! ;) Tak nawiasem mówiąc – dobrze, że siostra trzymała moje tomiszcza, bo z pewnością sfotografowałaby mnie przy tych, zaskakujących dla otoczenia, działaniach ;)

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

[153] Diane Chamberlain „Szansa na życie”


Wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 2012, 408 str.
Ocena: 9/10 Niecodzienna

Każdy z ludzi ma tylko raz szansę stąpać po ziemi. Tylko raz może czuć, kochać, smucić się i płakać. Czasem jednak ziemska wędrówka nie trwa latami, a życie niczym światełko na świeczce, które rozpala się gwałtownie, gaśnie w mgnieniu oka. Ważnym jest jednak to, by rodzina swoim ciepłem i radością z małych promieni codzienności, mogła towarzyszyć w tym, co trudne. Tylko co zrobić jeśli stracimy z oczu ukochane dziecko wiedząc, że w każdej chwili może umrzeć? Ale przecież śmiercią nie jest jedynie serce, przestające bić. Kres życia to też lęk odbierający wolną wolę, wyrzuty sumienia nęcące myśli czy odcięcie od świata nie pozwalające oddychać pełną piersią...

„(...) ludzie są w stanie dokonać wszystkiego, na czym im zależy, i jestem pewny, że w tej chwili jakiś naukowiec usiłuje znaleźć lek na chorobę Sophie. I może mu się uda. Mówię tylko, że nie możesz wykluczać takiej ewentualności, nie możesz pozbywać się nadziei.”**

Sophie od kilku lat choruje na niewydolność nerek. To krucha dziewczynka, będąca oczkiem w głowie dziadków i rodziców. Codziennie otaczana najtroskliwszą opieką nie może razem uczyć się z dziećmi i jeździć z nimi na obozy. Wszystko zmienia się za sprawą eksperymentalnej terapii z herbaliną, której wszyscy, prócz Janine są przeciwni. Matka, choć również miała obawy, zaryzykowała, by zobaczyć promienny uśmiech córki, której nie dawano wielu szans. Sophie staje się na tyle silna, że kobieta zezwala jej na weekendowy biwak. Nie ma jednak pojęcia, że straci córkę z oczu na więcej niż trzy dni, może już na zawsze...

„Janine nagle zrozumiała, jak to jest, kiedy człowiek znajdzie się po drugiej stronie informacji wypełniających dzienniki. Dla widzów zniknięcie trzecich osób jest tylko kolejną odległą tragedią, dla rodzin to wydarzenie oznaczające koniec świata.”*

Pani Chamberlain była jedną z zagranicznych pisarek, o których dość dużo się naczytałam, jednak ciągle brakowało odwagi (?) lub czasu (?) by chwycić za ich prozę. Autorka powieści, za którą chwyciłam była wielokrotnie nagradzana. W swoim literackim dorobku ma już dwadzieścia dwie publikacje, które cieszą się sympatią czytelników na całym świecie. W Polsce nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazało się sześć książek, a sama autorka trafiła swoimi słowami do serc wielu Polaków.

Kiedy przeczytałam recenzję jednej z książek Pani Chamberlain u Książkówki, uparłam się (jak nigdy), że koniecznie już teraz, a nie później, muszę przeczytać powieść tejże pisarki. Wiele nie trwało i między maturami (o zgrozo!) wypożyczyłam „Szansę na życie”, która po prostu wpadła mi w ręce. Minął jednak maj, zaczął mijać powoli czerwiec, a ja, choć spoglądałam nadal na publikację z nadzieją, nie umiałam tak po prostu zacząć jej czytać. Czekałam na moment, w którym proza w pełnym tego słowa znaczeniu, będzie mi potrzebna. Słowa zapisane piórem Pani Diane rozpoczęły wędrówkę przed moim oczami ostatniego czerwca, by zaczarować pięknem każdej kolejno stawianej frazy...

„Kiedy skupiasz się wyłącznie na przyszłości, tracisz dzień dzisiejszy – dla was obu. Jeśli tematem przewodnim staje się niepokój o przyszłość, nie jesteś w stanie cieszyć się tym, co jest możliwe teraz.”**

Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam tak chłonna nieskomplikowanych zdań, czasem nasyconych tajemnicą, znacznie częściej po prostu emocjami. Po próbach przebicia się przez początek „Domu nad jeziorem smutku”, musiałam na jakiś czas odłożyć tę powieść. Wtedy nieśmiało spoglądała na mnie pozycja biblioteczna, na którą oczekiwał już kolejny czytelnik. Otworzyłam, przeczytałam pierwszy rozdział i kolejny, kolejny, kolejny... Aż zaczęło mi się wydawać, że sama siedzę obok Joego, Pauli, Lucasa i Janine na plastikowym krzesełku, nie mogąc w duchu wytrzymać tej bezczynności. Bo przecież Sophie zaginęła i na pewno żyje.

"Ostatnie pożegnanie" przed biblioteką :)
Muszę przyznać, że Pani Chamberlain trudno cokolwiek zarzucić. Świetnie poprowadzona akcja i idealnie wypracowane napięcie to tylko jedne z wielu zalet, jakie można odnaleźć w jej powieści, która „stanęła” na mojej drodze. Wśród licznych zalet mogę wymienić jeszcze niezwykłą płynność słowa, mimo zmiennej perspektywy narracji. Pani Diane nie pozwalała porzucić od tak książki, co rusz przerywając poszukiwania Sophie rozmyślaniami Zoe, dojrzewającej z każdym spotkaniem z czytelnikami do umiejętności trzeźwego patrzenia na człowieka, którego kocha się od maleńkości mimo wszystko – na córkę.

„Rodzice cię kochają, ale przywykli do mówienia 'czarne' w odpowiedzi na twoje 'białe', i teraz po prostu nie jesteś w stanie z nimi wygrać.”*

„Szansa na życie” to nie tylko świetna powieść z wątkiem detektywistyczno-kryminalnym, ale także idealny obraz matek, ich trosk, problemów, drobnych radości i niekiedy rozdzierającej serce i niepozwalającej na realne spojrzenie – macierzyńskiej miłości. Po lekturze pozycji uświadomiłam sobie, że Pani Chamberlain pokazała nam nie tylko pełną determinacji Janine, która była wiecznie krytykowana przez swoją rodzicielkę. Powieściopisarka genialnie zilustrowała psychikę jednej z głównych bohaterek, pokazując, jak niezwykle ważne są słowa kobiety, która niegdyś dzierżyła nas w swoich objęciach. Młoda Donohue choć często stawia czoło słowom rodziców i Joego bez zawahania, walczy jednocześnie z burzą emocji i poczuciem winy w głębi duszy. W końcu nie każda matka potrafi latać helikopterem i nie brała udział w wojnie. Zoe stanowiła zaś matkę, która pragnęła nadrobić miniony czas, nie zauważając żadnych wad swojego dziecka. Chciała zrekompensować stracone lata Marti, nie dostrzegając jej prawdziwego oblicza...

„Magia nie istnieje. Myślisz, że odwagę bierzesz od drzewa, ale tak naprawdę odwaga jest w tobie.” *

„Szansa na życie” świetnie pokazuje również czym jest odwaga. Nie mam na myśli jedynie postawy Sophie, która mimo choroby codziennie starała się uśmiechać, by sprawić tym radość otaczającym jej ludziom i dodać im otuchy, ale również o Lucasie, Janine i Joem. Ci dorośli ludzie wykazali się hartem ducha w momencie, kiedy śmierć była blisko i wszystko wskazywało na to, że Sophie zginęła. Ich odwaga i siła woli pozwalały im wierzyć, że to jeszcze nie koniec poszukiwać, że w końcu staną na drodze, która poprowadzi ich do chorej dziewczynki.

„Kiedy weszli do lasu, Janine usłyszała warkot ciężarówki, którą odjeżdżała Valerie. Jak się czuje po nieudanej akcji? Czy Sophie będzie prześladować ją w snach, czy może po prostu kobieta zostawi ten tydzień za sobą i rozpocznie nowe, inne poszukiwania z nadzieją na szczęśliwsze zakończenie?”*

Myślę, że tajemnica piękna, które odkryłam na kartach powieści pt. „Szansa na życie” tkwi w prostocie. Pani Chamberlain nie sięga po sytuację skrajnie nierealną, przecież wiele razy widzieliśmy na ekranach telewizorów zrozpaczonych rodziców. Nie przerysowuje żadnych elementów świata przedstawionego od bohaterów, po kolejno następujące zdarzenia. Świetnie miarkowała też emocje bohaterów, które w mig stawały się odczuciami samego czytelnika. Z czasem nie tylko Janine i Joemu mocno bije serce, kiedy nadchodzą kolejne wieści na temat Sophie i przez ułamek sekundy nie mamy pojęcia czy będą one negatywne, czy pozytywne.

Dziś wiem, że proza Pani Diane nie jest tą, którą można mijać z obojętnością. Operując słowem sprawia, że z prostych i nieskomplikowanych pomysłów powstają niecodzienne konstrukcje. To piękna i wzruszająca powieść nie tylko dla kobiet w każdym wieku, ale również mężczyzn żądnych emocji, których nie możemy doznawać na co dzień. Napięcie,strach i niesamowite nerwy, a momentami drżenie rąk i łzy w oczach gwarantowane. Szczerze polecam i już nie mogę się doczekać, kiedy zacznę lekturę „W słusznej sprawie”, która to książka czeka już na moim biurku na swoją kolej ;)

*Cytaty pochodzą kolejno ze stron: 160, 200, 407, 315.
** Cytaty nieoznakowane stronami z książki „Szansa na życie”.