niedziela, 18 stycznia 2015

Joanna Jodełka „Polichromia”


Wydawnictwo TimeMachine
Poznań 2009, 304 s.
Ocena: 7/10 Dobra

Morderstwo czasem zostaje misternie zaplanowane, częściej jednak jest wynikiem chwilowego impulsu. W tym drugim przypadku zwykle trudno osądzić, dlaczego dokonano przestępstwa. Niekiedy sam „wykonawca” nie do końca rozumie irracjonalność bądź błahość własnych motywów. Kiedy rozgrywa się pierwszy wariant, nawet śledczym trudno jest wniknąć w psychikę mordercy, który niejednokrotnie swoim postępowaniem odpowiada na to, co wydarzyło się w przeszłości. Obraz codzienności na tyle jednak zatarł przeszłość, że trudno odnaleźć w dwóch zbrodniach wzajemne powiązania...

Joanna Jodełka to laureatka nagrody Wielkiego Kalibru. To właśnie za kryminał „Polichromia” otrzymała te prestiżowe wyróżnienie. Gdy inspiracją dla pisarza jest to, co kocha, trudno by dzieło nie okazało się sukcesem. W końcu codziennie obserwując architekturę i sztukę, można odkryć w niej pole do snucia w wyobraźni zaskakujących opowieści. A że od myśli do stworzenia powieści nie jest daleko, czytelnicy mają od 2009 roku szansę zatracić się na chwilę w znanych dziełach sztuki, widzianych okiem poznańskiej pisarki.

W spokojnej dzielnicy Poznania zostaje odnalezione ciało starszego mężczyzny. Antoniusz Mikulski mieszkał sam po śmierci żony, jego syn mieszkał za granicą, a i znajomi i przyjaciele (których można by policzyć na placach jednej ręki) niezbyt często odwiedzali konserwatora zabytków. Nic też nie wskazuje, by zginął w wyniku rabunku. Wszystko wygląda na „nieruszone” prócz właściciela willi, ułożonego na posadzce w nienaturalnej pozycji. Dopiero, kiedy zaczynamy przyglądać się bliżej, okazuje się, że nawet czerwony materiał z łacińską(!) sentencją ma wielkie znaczenie...

Wiele dobrego słyszałam o kryminalnym obliczu prozy Jodełki od koleżanki, mimo to najpierw w moje ręce wpadła powieść młodzieżowa, która wyszła spod pióra poznańskiej pisarki. W opowieści zatytułowanej „ARS Dragonia” były elementy, które bardzo mi się spodobały, ale i takie, które zawiodły. Szybko więc postanowiłam wypożyczyć wychwalaną „Polichromię”, by przeczytać ją po jakże długim czasie oczekiwania.

Debiutancka powieść Joanny Jodełki to gra szczegółów. Zarówno tych, które znamienne są dla śledztwa, jak i takich, które niezbędne są dla zadowolenia z lektury czytelnika. Choć kryminały często czytamy szybko, nie zastanawiając się nad sensem poszczególnych zdań, w przypadku publikacji Jodełki musimy uważnie obserwować każde kolejno składane słowa i zdania, które w jakiś sposób prowadzą do wysnucia odważnych wniosków i zauważenia minimalnych w swym rozmiarze dowodów.

Kiedy łacina jest wszędzie...
„[...] zawsze trzeba zaczynać od najprostszej diagnozy, dopiero potem szukać ciekawych przypadków. Ciekawy przypadek to pokusa, a prawda jest często bardzo banalna.”* 

Początkowo, widząc tylu wymienionych bohaterów na początku rozdziału, pomyślałam, iż trudno będzie swobodnie poruszać się między kolejnymi nazwiskami, które zwykle trudno zapamiętać i szybko ulatują z głowy. Kiedy powieść w miarę nikła z przewracanymi stronami, czytelnik dochodzi do wniosku, że trudno tutaj o kimś zapomnieć, kogoś pomylić. Każda z postaci, a zwłaszcza współpracownicy Bartola (ach, jakże polubiłam tajemniczego Lentza!), została na tyle skonkretyzowana przez autorkę, że zaraz po pojawieniu się imienia, w głowie pojawiał się konkretny obraz. Co najważniejsze – w bohaterach nie zabrakło realizmu, który pozwalał wierzyć, że historia ta może wydarzyć się w rzeczywistości.

„Dbał o pogodny wyraz twarzy tak, jak ludzie dbają o zęby – systematycznie i do znudzenia. Przyzwyczajał i trenował ją, nie chciał zostawić wolnej ręki czasowi, za wiele mógł wyjawić i za bardzo przeszkadzać, Genom nie chciał i nie mógł zaufać. Śmiał się więc często i lekko. W oczach kobiet – rozbrajająco.”*

Polubiłam na swój sposób Macieja Bartola, choć był dość dziwnym mężczyzną. Czasem irytujący, niekiedy tak zwyczajny i nieroztropny jak większość ludzi, że stawał się bliższy czytelnikowi. Mi zaimponował jednak swoim uporem, który nie pozwolił mu porzucić zupełnie niepozornych i na pierwszy rzut oka niezwiązanych ze sprawą, poszlak. Jak dla trzydziestoparolatka nie było godnym pochwalenia jego przywiązanie do matki, ale przywiązanie do rodzicielki było częścią wspaniale zbudowanej kreacji postaci. Aż szkoda, że po ponad trzystu stronach musieliśmy pożegnać się z tym charakterystycznym policjantem.

„Gołąbki były takie jak zawsze, przynosiły ze sobą ten niepowtarzany smak błogości i bezpieczeństwa, i mimo niezwyczajnych okoliczności, mimo tych ciągłych ostatnio utarczek, smakowały tak samo – spokojem, niezmiennością, domem i czymś jeszcze, czego nie da się określić słowami.”*

Jednak to nie on – główny bohater – zasłużył moim zdaniem na postać najbardziej silną osobowością, jak przystało na śledczego. Moje serce skradła Daniela. Z całym tym swoim uporem, nadopiekuńczością i genialnym poczuciem humoru często, a może nawet zbyt często kradła sympatię czytającego i odwracała uwagę do bezbarwnego przy niej syna. Kiedy do głosu dochodziła Pani Bartol, do głosu podsuwała się myśl, że kobieta zdecydowanie żyje, a nawet myśli za siebie i syna nie tylko w świecie wykreowanym piórem Jodełki, ale i w kolejnych etapach śledztwa.

Obok Danieli, także Magda Walichnowska stanowiła niemalże jedną z komórek umysłu Bartola. Bez niej, jak i bez matki Maciej zdecydowanie nie doszedł by do sedna sprawy. Muszę powiedzieć, że gdyby nie napęd akcji, jaki stanowiło wprowadzenie wypowiedzi tłumaczki, „Polichromia” nie byłaby tak barwną opowieścią, a główny bohater zdecydowanie stanowiłby o fiasku opowieści. Po lekturze muszę stwierdzić, że dobrze, iż są kobiety, bo jak mężczyźni byliby w stanie bez nich żyć...

Genialnym jest fakt, iż autorka jako trzon opowieści wybrała dobrze znany sobie motyw. Czytając kolejne opisy „ułożenia” ofiar po dokonanym morderstwie z zafascynowaniem starałam się wyobrazić sobie te sceny w głowie. Już przy Mikulskim byłam pewna, że w jednostajności skrupulatnie dopracowanego aktu nie ma przypadkowości. Trudno było mi dokleić znane malowidło do przedstawianej sytuacji. Kiedy prawda wyszła na jaw, moje uznanie do Jodełki tylko wzrosło!

... nie tylko na zajęciach.
Joanna Jodełka zdecydowanie jest mistrzem budowania napięcia. Z każdym „aktem” opowieści czytelnik wysnuwa nowe koncepcje, próbuje odkryć prawdę na własną rękę. Pisarka nie pozostawia jednak wielkiego pola popisu dla nas, skutecznie dozując znamienne dla opowieści fakty. Kiedy wydaje się, że rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki, autorka pokazuje, że zbędne są wybujałe fantazje i skomplikowane schematy. Gdy rozwiązanie zostaje wprost podane czytelnikowi na tacy, zadziwia konsekwencja i misterność w budowaniu akcji.

Język, choć często zachwycający swoją surowością, a jednocześnie prostotą, nie był wyzbyty pomyłek. Najbardziej bolały powtórzenia, których straszliwie nie lubię w prozie. Mimo to współgrająca powaga wiążąca się z obcowaniem ze sztuką i ubarwienia tekstu humorem, nie pozwalały stracić wiary w kunszt literacki Jodełki. Ta kobieta potrafi tworzyć wspaniałe intrygi bez zbędnego bajkopisarstwa. Kryminał to forma, w której umiejętności, jakimi dysponuje poznańska pisarka, ukazują się w pełnej krasie :)

„Nieważne, jaką życie dało nam rolę do odegrania – czasami nie my o tym decydujemy – i z tym nie ma co walczyć, ani się spierać, ale ważne, albo nawet najważniejsze, jest to, żeby tę rolę odegrać dobrze.”*

Dawno nie czytałam powieść, w której wszystko byłoby tak dopracowane. Dlatego też nie mogę nie polecić pozycji, której autor włożył wiele pracy w jej tworzenie. Ta książka z pewnością różni się od innych, należących do tego gatunku. Jednak odmienność nie oznacza, że coś jest złe i niegodne uwagi. Szczerze zachęcam do lektury, byście sami rozstrzygnęli po czyjej stronie leży wina, a kto został ukarany.

Cytaty pochodzą z książki „Polichromia”, kolejno ze stron: 52, 41, 110, 280.

PS. Zaczynam przygotowania do pierwszych zaliczeń, ale postaram się umilić Wam tą drugą połowę stycznia. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, pojawią się wkrótce nie tylko recenzje (zaległe i bieżące), ale też stosów kilka oraz inne ciekawe posty :)

sobota, 10 stycznia 2015

Gayle Forman „Jeśli zostanę”


Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Warszawa 2010, 248 s.
Ocena: 9/10 Niecodzienna 

Czy łatwo jest powiedzieć „chcę odejść” ? Bo przecież co pozostało z życia, które jak domek z kart przewróciło się w bezkształtną kupkę. Stos, w którym brak uśmiechu mamy, naleśników taty i wiecznej walki o wybór muzyki z bratem.. Bo przecież jeden ułamek sekundy, w którym nie jesteś w stanie nawet mrugnąć, stał się chwilą, w której wszystko straciło sens. Jak żyć, gdy giną Ci, którzy są dla nas najważniejsi? Czy w ogóle słowo „żyć” jest w takim przypadku właściwym?

Mia i jej rodzina ulega tragicznemu w skutkach wypadkowi samochodowemu. Jej najbliżsi giną, a ona widzi, jak jej ciało zostaje przewiezione karetką do szpitala. Widzi jak jest operowana, jak zostaje podpięta pod monitorujące jej życie urządzenia. Ma możliwość zobaczenia tego wszystkiego, choć nikt nie ma świadomości, że znajduje się obok. Wszystko przez to, że trafiła w dziwny stan zawieszenie. Musi zdecydować, czy nadal chce walczyć i żyć, po tym, co się stało.

Wielu może powiedzieć, że książka Forman, która na polskim rynku wydawniczym pojawiła się początkowo niezauważalnie, opowiada o kolejnej nastoletniej miłości, że wielkie uczucie jakie dotyka Mie to przeżytek. Jednak zatrzymując się na chwilę w czasie z tą powieścią, stając „obok rzeczywistości” jak główna bohaterka, widziałam piękną opowieść o wartościach, które są dla mnie najważniejsze w życiu. Publikacja Gayle Forman, której fenomen obiegł cały świat to ujęcie kwintesencji ludzkiej egzystencji. Rodzina – to ona jest początkiem (i wydawać by się mogło, że także końcem) tego, co czujemy, robimy, doświadczamy. Nie wyobrażamy sobie bez niej istnienia, nawet nie zakładamy, że moglibyśmy stracić coś tak stałego w życiu.

Fabuła książek młodzieżowych w większości brnie przez utarty schemat. Przedstawia skromną, często nieśmiało dziewczynę i zbuntowanego oraz pełnego uroku chłopaka, którzy wspólnie muszą walczyć o swoją wielką miłość. Banał niejednokrotnie goni banał, jednak są tacy, którzy próbują pokazać, że powieści młodzieżowe nie muszą być skazane na śmiech i ignorancje. Zaczynają poruszać ciężkie tematy, choroby, śmierci – piszą o tym, o czym często milczą w literaturze pisarze dla starszego grona odbiorców. Chcą uwrażliwić, sprawić, żeby spojrzano na życie inaczej, nie tylko jak na świat, w którym rodzice wiecznie sprzeciwiają się dzieciom, a to stanowi wieczną udrękę. Są rzeczy ważniejsze, o których twórcy literatury młodzieżowej nie chcą milczeć... i dobrze. 

„- Jestem jak urzędnik poczty – odpowiada tato, zdrapując z wozu śnieg jednym z plastikowych dinozaurów Teddy'ego, które poniewierają się po trawniku.- Ani śnieg z deszczem, ani ulewa, ani nawet centymetrowa warstwa śniegu nie zmuszą mnie, żebym przebrał się za drwala.”* 

Po tragicznym w skutkach wypadku dziewczyna niezwykle przeżywa swoją rozłąkę z rodziną. Nie może sobie wyobrazić świata, który miałby dalej biec bez nich. Gayle Forman pokazuje czym jest rodzina w życiu człowieka, zwłaszcza młodego. Każde kolejne zdanie jednocześnie przywołuje smutek i radość. Ile to razy uśmiechałam się przyglądając się zza papierowych kart życiu Mii, jej brata i rodziców. Podziwiałam miłość między nimi panującą, wsparcie wobec córki i typowe zachowania dla matek i ojców. Fragmenty pełne ciepłych myśli związanych z domem były miodem dla mojego serca. Za każdym razem przywoływałam w pamięci równie zabawne wydarzenia w mojej rodzinie. Wspominałam też trudniejsze chwile, które nas zespoliły. Z końcem każdego takiego urywku przychodził jednak smutek i ciężar, jaki niosły ze sobą kolejne zdania powieści. 

Kreatywne fotografowanie :)
„Jak to będzie, jeśli zostanę? […] Nie jestem pewna, czy jeszcze należę do tego świata. Nie jestem pewna, czy chcę się obudzić.”* 

Czytając książkę płakałam jak bóbr. Nie mogłam sobie poradzić z emocjami, jakie wywoływała lektura tej niepozornej książki. Myślałam, że będzie to kolejny ślepo upatrywany fenomen, który postanowiono przenieść na kinowe sale, zbijając na tym całkiem niezły interes. Jednak zagłębiając się w tragedię dziewczyny, która mogłaby być każdym z nas, także mną, co raz bardziej przywiązywałam się do historii, szukałam w niej prawdy. Było to bolesne, aczkolwiek dopiero kiedy zamknęłam publikację rozpłakałam się na dobre. Niewyobrażalnym byłby dla mnie, gdybym tak, jak Mia straciła rodzinę. Czy byłabym wstanie podnieść się? Podjąć dalszą walkę z i tak już nie sprawiedliwym życiem?

Dobrze, że kolejny autor nie poszedł w stronę miłosnego trójkąta i „ciężkich” wyborów, jakich pełno w publikacjach zalewających rynek. Polubiłam Adama za muzyczną stronę osobowości oraz niepoprawny luz, który o dziwo nie był denerwujący. Niezwykle zaimponował mi też swoją postawą w krytycznym momencie, w szpitalu. Pokazał tam, że o sile człowieka nie świadczy jedynie pancerz, jakim się okala, ale dusza, która mimo że się łamie, pragnie walczyć. 

„Zawsze uważałam, że wiolonczela to samoistny instrument, teraz jednak zaczynam się zastanawiać, czy to nie ja jestem samotniczką.”* 

Czynnikiem, który niezwykle zachęcił mnie do lektury powieść był wątek muzyczny. Uwielbiam wsłuchiwać się w melodię, wyszukiwać w dźwiękach konkretnych instrumentów. Przyznam, że niezmiernie się ucieszyłam, iż główna bohaterka gra na tak niecodziennym instrumencie jak wiolonczela. Uwielbiam surowe, a zarazem płynne i kojące zmysły brzmienie, które słychać, gdy wiolonczeliści z miłością i pasją rozpoczynają swoją grę. Mam znajomych, którzy grają na klawiszach, gitarach basowych i akustycznych, saksofonie, a nawet perkusji. Lubię patrzeć, kiedy wchodzą w świat muzyki. Forman genialnie oddała na kartach powieści ten klimat, iskierkę radości w oku i bijące serce z każdy dźwiękiem. Tego oczekiwałam i cieszę się, że mnie nie zawiodła :) 

„Lekarze na sali operacyjnej debatują, jaką puścić muzykę – zupełnie jak my w samochodzie dziś rano. Jeden życzy sobie jazz. Drugi rocka. Pani anestezjolog stojąca przy mojej głowie prosi o klasykę. Kibicuje jej i mam wrażenie, że to pomogło, bo ktoś nastawia CD z Wagnerem [...]”* 

Najbardziej wzruszającym momentem była dla mnie wizyta dziadka przy łóżku wnuczki. Jego postawa była maksymalnie zadziwiająca, chociaż bardzo odważna i silna. Ten starszy człowiek swoimi słowami pokazał, co to znaczy kochać bezgranicznie. Mówił o rzeczach trudnych, jednak pozostawił decyzję dziewczynie. Wiedział, że nikt nie może jej pomóc mówiąc „WSTAŃ!”. Kiedy leży się na szpitalnym łóżku wszystko zależy wyłącznie od nas, od tego, czy będziemy chcieli podjąć walkę. 

„[...] zrozumiem, jeżeli odejdziesz. To w porządku, jeśli musisz nas opuścić. To w porządku, jeśli chcesz przestać walczyć”.* 

Kwestie umierania i przemijania silnie wybrzmiewały w tej jakże prostej, ale nie błahej fabule. Całe zawieszenie Mii między światem żywych, a umarłych uruchamia ciąg myśli. Nie są to łatwe sprawy. W końcu wielu boi się śmierci, a myśl o niej wywołuje mimowolne poruszenie i lęk. Nie co dzień tracimy tych, których kochamy. „Jeśli zostanę” przybliża nam kwestie przemijania, dając do zrozumienia, byśmy cieszyli się tym, co jest tu i teraz. 

Bo muzyka jest wszędzie...
"Uświadamiam sobie nagle, że umieranie jest proste. To życie jest trudne.”* 

Co zrobilibyśmy, gdybyśmy znaleźli się na miejscu postaci wykreowanej przez Forman? Jaką decyzję byśmy podjęli? Wcale nie dziwił mnie dylemat, jaki rozgrywał się w sercu dziewczyny. Nie zaskakiwał on zapewne żadnego z czytelników. W niezwykle prostych zdaniach, przyjemnym w odbiorze i nieskomplikowanych językiem pisarka opowiada historię o przyjaźni, wyborach, śmierci. Nic nie ubarwia, niczego nie opisuje ze zbyt wielkim dramatyzmem. Wykłada wszystko tak, jak jest, nie stosując przedziwnych manier językowych i wyolbrzymień. Jednocześnie pokazuje, jak pokonać barierę i lęk przed życiem, gdy traci się coś najważniejszego na świecie, czego nie można zmierzyć żadną miarą. 

„Czemu ktoś nie może rozstrzygnąć za mnie? Czemu nie mogę dostać pełnomocnika do spraw śmierci? Albo postąpić jak drużyny baseballowe, kiedy mecz się koczy i potrzebny jest świeży piłkarz, aby gracze mogli wrócić do bazy domowej? Czemu nie mogę poprosić o gracza rezerwowego, by mnie zaprowadził do domu?”* 

Prócz języka chciałabym pochwalić sposób zapisu i jego konsekwencje. Zmieścić w jedną dobę tyle wydarzeń – to jest wyczyn. Przyznam, że gdy po raz pierwszy pojawiło się zdarzenie z przeszłości, obawiałam się, że retrospekcje zburzą wydźwięk wydarzeń aktualnych. Gayle płynnie porusza się jednak między teraźniejszością i przeszłością, mając w tym swój konkretny cel. Bez wspomnień książka nie byłaby już tym samym, straciła by swoją niezwykłość.

Muszę przyznać, że nigdy nie byłam przekonana do ekranizacji książek. Zawsze starałam się najpierw przeczytać, potem obejrzeć. Kiedy jednak w końcu zagościła przed „wielkim ekranem” bywał różnie – rzadko czułam ogromną radość, jaką udało się wnieść w życie scenarzyście i autorowi. Zawsze zadowalał mnie tylko jeden. Mimo to coś mną tchnęło, by wcisnąć „play” i obejrzeć film pt. „Jeśli kochasz, zostań”. Za tą niechlubną zmianę nazwy trochę ze wstrętem podchodziłam do produkcji. Jak można zmienić tytuł powieści na rzecz filmu? - myślałam. Jednak po kilkudziesięciu minutach miałam pewność, że ten, kto tworzył ekranizacje, nie przeszedł, jak wielu, dość obojętnie obok publikacji. Były w niej zdania wprost wyjęte z kart „Jeśli zostanę”, chwile, które zapadły mi w pamięci podczas lektury. Była pasja, miłość i radość. Nie zabrakło tej wolności, jaką codziennie niesie za sobą muzyka. Odtworzyć powieść na ekranie jest nie łatwo, jednak w tym przypadku aż nie mogłam się nadziwić, że w punkt padają nawet najkrótsze słowa, gesty, chwile. Kawał roboty!

Za takie publikacje jak ta, powinna chwytać nie tylko młodzież, ale i dorośli. Pokazują one, że literatura zmierza w dobrym kierunku, wyzbywając się niepotrzebnych i często mocno wydumanych historii. Moim zdaniem życie pisze najlepsze scenariusze, a wyobraźnia podsuwa często zbyt bardzo skoloryzowane rzeczywistości. Szczerze polecam „Jeśli zostanę”. To niezwykła powieść o miłości, która nie zna granic i decyzjach, które na zawsze zmienią bieg życia.



Cytaty pochodzą z książki „Jeśli zostanę”, kolejno ze stron: 17, 174, 47, 142, 190, 185, 191.

środa, 7 stycznia 2015

[166] Cecelia Ahern „Sto imion”


Wydawnictwo AKURAT,
Warszawa 2014, 448 str.
Ocena: 10/10 Perełka

Kiedy jako dziecko mieszkające w niewielkiej społeczności, a potem kilkulatka uczęszczająca do małej Szkoły Podstawowej, nie spotkałam się z nikim, kto nosiłby to samo imię, jak ja, czułam się niewątpliwie wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Z czasem jednak na mojej drodze zaczęły pojawiać się inne Michaliny. Niemniej każda z Nas, mimo podobieństwa imion była inna. Gdy odebrałam w wieku osiemnastu lat dowód przekonałam się, że osób legitymujących się tymi samymi personaliami jest aż osiem. Ale to nie to, jak nas nazywają, wyznacza, jakimi jesteśmy ludźmi i jaką historię wędrówki krętymi dróżkami życia mamy do opowiedzenia. Opowieści są inne, mimo to każda z nich oryginalna i wyjątkowa jak my.

„[...] gdzie nie ma lęku, tam nie ma wyzwania.”*

Katherine Logan jest dziennikarką telewizyjną. Od czasu do czasu pisuje artykuły w czasopiśmie „Etcetera”, którego właścicielką jest jej serdeczna przyjaciółka Constance. Niestety popełnia znamienny w skutkach błąd – oskarża niewinnego człowieka o przestępstwo, którego się nie dopuścił. Sprawa trafia do sądu, a kobieta staje się „wrogiem publicznym” numer jeden. Kiedy jej świat wywraca się do góry nogami, wszyscy tracą zaufanie i wiarę w młodą dziennikarkę, także ona. Tylko Constance jest zdania, że jest dobra, ale trochę się zagubiła. Na łożu śmierci powierza Kitty artykuł, którego nie zdążyła. Daje jej listę stu nazwisk. Nie zdąży jednak wytłumaczyć po co jej ją powierzyła.

Z prozą Ahern po raz pierwszy spotkałam się przy okazji lektury bestselerowej pozycji pt. „PS. Kocham Cię”. Podczas czytania jej debiutu z każdą stroną byłam co raz bardziej oczarowana i koniecznie chciałam w przyszłości sprawdzić, czy utrzyma równie wysoki poziom w kolejnych publikacjach. Po dość długim okresie czasu udało mi się przeczytać „Pamiętnik z przyszłości”. Wzruszenie, radość z czytania i zachwyt nad słowem pisanym – przy drugim spotkaniu nie zabrakło tego, co niezwykle ważne dla mnie, jako czytelnika. Nie wahałam się już dłużej i z wielką ekscytacją zaczęłam poszukiwać kolejnych książek Pani Cecelii. Uparłam się jednak, by posiadać je na własność...

Tak jak Kitty jest skołowana, otrzymując listę, tak również czytelnik zastanawia się o co może w tym wszystkim chodzić. Dziewczyna z zapałem bierze się do pracy, choć codzienność nie ułatwia jej nabycia na nowo wiary w siebie. Choć ciśnienie i chęć zdobycia sensacyjnego materiału przez redaktorów naczelnych „Etcetera” rośnie, dziennikarka nie ma żadnych konkretów. Osoby z listy nie mają pojęcia ani o magazynie, ani o spisie. Zdesperowana, chcąc za wszelką cenę dowiedzieć się czego pragnęła przyjaciółka, zaczyna spotykać się z kolejnymi osobami, których nazwiska znajdującą się na karcie.

„ […] poszukiwanie prawdy wcale nie ma być jak wyjazd na misję pod ostrzałem karabinów, żeby za wszelką cenę ujawnić jakieś kłamstwo. Nie musi też być szczególnie nowatorskie. Trzeba po prostu dotrzeć do sedna tego, co prawdziwe.”*

Wiele osób uważa, że do napisania książki potrzebny jest uniwersalny temat, błyskotliwa, wręcz nieziemska idea. Pani Ahern pokazuje jednak w swojej publikacji, że to życie pisze najlepsze scenariusze. Na dodatek to żywot osób, które nigdy nie pomyślałyby, że są w jakiś sposób wyjątkowe. Jak każdy – mają swoje problemy, radości i dziwactwa. Pisarka uświadamia swoim czytelnikom, iż w każdym człowieku tkwi magia.

Na gwiazdkowym obrusie...
Na kartach powieści pt. „Sto imion” poznajemy nie jedna, a kilka ciekawych i barwnych postaci, które łączy niezwykle zakasująca rzecz. Znajdują się oni mianowicie na liście, która prócz ich personaliów, zawiera w sumie sto nazwisk. Co ciekawe wśród osób na niej figurujących możemy znaleźć Polaków :) Każde inne, niepowtarzalne, jak ludzie, których początkowo Kitty odnajduje z wielkim trudem. Ucieka się nawet do najbardziej żmudnej roboty – w jej ręce wpada książka telefoniczna. W końcu odnajduje kilka „numerów”...

Publikacja irlandzkiej pisarki zaskakuje swą oryginalnością z kilku powodów. Szczególnie odmienne w stosunku do innych książek jest fakt, iż na przód wychodzą bohaterowie drugoplanowi. Nie jest tak, że każdy, na swoje pięć minut – obok Panny Logan mają oni również ponad czterysta stron, przez które zaskakują nas różnobarwnością swojego życia. Początkowo to do bólu normalni ludzie. „Wchodząc” w ich życie okazuje się, że za pozorną stabilizacją, skrywają się niebywałe sekrety, myśli, marzenia i zdarzenia.

Mojemu sercu najbliższa stała się Birdie. Może to z racji jej wieku, a może ciepła płynącego z każdym zdaniem wypowiedzianym przez starszą panią. Bardzo ją polubiłam, chociaż niewiele mogło mnie zaskoczyć w jej postaci. Była ona jednakże wykreowana w taki sposób, że przyciągała, jak magnes, okalając pogodą ducha, jakiej niejednokrotnie nie brakuje właśnie starszym ludziom. Na co dzień niedostrzegalnym jest fakt, że to właśnie wiekowe osoby najlepiej potrafią cieszyć się przeżytym dniem. Tego wielu brakuje, a tą pozytywną „moc” niesie ze sobą ta przemiła staruszka.

Dwiema postaciami, które również polubiłam, a których w jakiś sposób było mi momentami troszkę żal, była Mary-Rose i Eva. Zacznijmy od Mary-Rose, która mimo trudów życia stale pozostawała uśmiechnięta. To jednak nie jej siłę ducha i mężność serca opiewa opowieść Ahern. Pisarka pokazuje nam dziewczynę, która kocha z taką wielką siłą, że kilka raz w tygodniu przyjmuje oświadczyny przyjaciela. Za każdym razem są kimś innym, mimo to ona nadal wierzy, że kiedyś usłyszy zamiast kolejnego wymyślonego imienia, własne. Jej historia jest moim zdaniem niezwykle smutna, a zarazem zupełnie niezwykła. Z każdym kolejnym incydentem czytelnikowi jest zwyczajnie co raz bardziej żal Mary-Rose. Dochodząc do kulminacyjnego momentu w głowie rysuje się sugestia, że przecież kobiet, takich jak ona jest wiele. Swoją nadzieją, siłą woli i uśmiechem stają się bohaterkami codzienności.

Eva ujęła mnie natomiast swoją umiejętnością przenikania ludzkich serc. Niepozorna, trochę sztywna i często odizolowana od rozmówcy, z czasem okazała się osobą, która pozornie chłodna, roztapia najgłębiej skrywane pragnienia, uszczęśliwiając człowieka. Początkowo nie wierzyłam, że będzie w stanie wybrać idealny prezent dla każdego. Przewracając kolejne strony irlandzkiej pisarki zdawała sobie jednak sprawę, że zbyt szybko ją osądziłam. Ze wzruszeniem czytałam sceny, gdy wręczane były prezenty „zrobione” przez nią. To coś niezwykłego!

„- To drobiazg. Nie szukałam specjalnie, znalazłam go przypadkiem, a pamiętając przez co ostatnio przeszłaś, pomyślałam o tobie. - Sięgnęła do swojej niewielkiej torebki i wyjęła doniczkę z ziemią. W pierwszej chwili Kitty nie zrozumiała, dopóki nie zobaczyła naklejki z boku.
- >> Wyhoduj sobie własne szczęście << - przeczytała na głos i zaczęła się śmiać. Do doniczki z ziemią dołączony był woreczek z nasionami koniczyny.”*

Piękny wzór przy grzbiecie książki :)
Wśród odnalezionych z listy był także Jędrek – Polak (!), który razem z przyjacielem pragną zapisać się na kartach księgi Guinnessa oraz Ambrose – niezwykła pasjonatka motyli skrywająca się przez swoje kompleksy. Wszystkie te postaci niczym nie różnią się od wielu z nas. Każdy ma przecież marzenia, jak Jędrek i kompleksy, jak Ambrose. Tacy sami, jak my, a mimo swojej zwyczajności przywołują uśmiech na twarzy i stają się napędem dla ciekawości czytelnika.

„Ambrose była jak jeden z tych egzotycznych motyli, które trzymała w gablotach na ścianach muzeum.”*

I sama Kitty – główna bohaterka. Momentami denerwująca, częściej jednak słaba, za słaba na postać centralną. Poznając osoby z listy odkrywa w sobie siłę i pierwiastek, iskierkę magii tworzenia słowa pisanego. Od tego momentu czytelnik przymyka oko na jej koszmarny początek, kibicując nowym odkryciom. Kitty, która niewłaściwie osądziła człowieka. Może w imię sensacji, w imię własnego sukcesu medialnego. By znów uwierzyć we własne możliwości musi odsunąć od myśli sukces, popularność. Zmuszona jest wrócić do początku, by odkryć, co ważnego jest w pisaniu.

„Codziennie ludzie dokonują czynów, których nikt nie opiewa. I o tym właśnie powinniśmy pisać. O anonimowych bohaterach, o ludziach, którzy wcale nie uważają się za bohaterów, ponieważ robią po prostu to, co według nich powinni robić w życiu.”*

Cecelia Ahern stworzyła książkę niezwykle mądrą i pouczającą, operując przy tym prostym i przystępnym językiem. „Sto imion” to opowieść o nadziejach, radościach i sukcesach, ale także smutkach i goryczy porażki. Na ponad czterystu stronach, przebiegając przez kalejdoskop uczuć, pokazuje, że życia nie można mierzyć miarą „porażka-sukces”. Do wszystkiego należy pochodzić nie tylko z głową, ale i sercem. Bo gdy zabraknie serca, człowiekowi łatwo jest się zgubić. Polecam szczególnie tym, którzy mają ochotę razem z Kitty na chwilę zatrzymać się, przystanąć i odkryć naturalne dobro w innych oraz przywrócić w sobie wiarę w drugiego człowieka.

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwa AKURAT, za co serdecznie dziękuję ;)

*Cytaty pochodzą z książki „Sto imion”, kolejno ze stron: 16, 19, 429, 364, 438.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Meme podsumowuje – 12 miesięcy miał rok 2014...

Nawet nie zdążyliśmy się obrócić, a kolejne dwanaście miesięcy mamy już za pasem. Jak każdy był on sumą smutków i radości, czasem spełnienia mniejszych i większych marzeń, niekiedy goryczy porażki. Mimo potknięć żegnam rok 2014 z uśmiechem, w nadziei spoglądając na nadchodzący, oby nie gorszy :)

Długo się zastanawiałam, czy tak jak dawniej napisać wyczerpujące sprawozdanie, które dostarczało mi dotąd wiele radości. Ten rok nie był jednak tak obfity w doświadczenia kulturalne i społeczne, jak w ubiegłych latach. Wiele było w nim nerwów, niepewności, smutków i słabości. Jakim rokiem był dla mnie 2014?

Styczeń był najtrudniejszy pod względem prywatnym. Ale ni zabrakło też pozytywnych akcentów. Blog obchodził ku mojej ogromnej radości już czwarte urodziny! Jak zwykle zaczęłam się zastanawiać, kiedy minęło tyle czasu. Miesiąc ten był też okresem, w którym przeczytałam „Ogród Afrodyty” - świetną książkę, która długo przeleżała na mojej półce, nim doczekała się swoich dni świetności. W styczniu odbyła się też moja studniówka, z której teraz wspominam poloneza, moc balonów wypełniających salę i wspaniałą zabawę ze znajomymi :)

Luty i przerwę zimową umiliły mi przygotowania do pracy maturalnej. Z rozmiłowaniem na twarzy wertowałam książkę Gruchmanowej i zbiór Sobierajskiego, które na stałe zagościły w mojej biblioteczce. Chociaż ciekawa publikacja o zespole ABBA to lektura styczniowa, opinia na jej temat pojawiła się dopiero w lutym. Wzbudziła ona liczne dyskusje wśród czytelników bloga, które niejednokrotnie dostarczyły mi wypieków na twarzy. Luty, który okazał się najbardziej obfitym miesiącem był także szaleństwem Igrzysk Olimpijskich. Głośne kibicowanie przed telewizorem, okrzyki radości nie mniejsze niż komentatorów sportowych oraz hymn śpiewany na stojąco – żyć nie umierać ;) Podczas olimpiady udało mi się między kolejnymi transmisjami przeczytać fenomenalnego „Mistrza i Małgorzatę”. Ach, co to za książka :)

W marcu, kiedy obchodzę urodziny zorganizowałam na blogu konkurs o chlubnej nazwie „Całkiem w połowie”. Jeszcze przed moimi urodzinami, bo 15 marca miałam okazję brać udział w przedsięwzięciu „PrzyTARGaj KSIĄŻKI” zorganizowanym przez Czytelnisko w Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu. Był to istny raj dla książkoholików! :) Tydzień później, bo 22 marca udałam się po raz kolejny do Poznania – tym razem na spotkanie z Panią Magdaleną Witkiewicz. Pełna optymizmu i energii pisarka z entuzjazmem opowiadała o pisaniu, życiu i swoich książkach. Byłam zachwycona!

Kwiecień był zwariowany – tylko miesiąc do matury, a tak dużo do zrobienia. Takie przynajmniej miałam wrażenie, kiedy on się zaczynał. Mimo gorączkowych przygotowań udało mi się sięgną za nadprogramowe lektury m.in. godną uwagi powieść Magdaleny Kordel „Malownicze. Wymarzony dom”. Mam już drugą część tej opowieści w domu, jednak jeszcze stoi na półce nieruszona. Sukcesem kwietnia było ukończenie „Zbrodni i Kary”, z którą nieźle się namęczyłam.

Majowe czytanie rozpoczęłam dopiero po egzaminach pisemnych. Tutaj znalazło się kilka autorek, które mnie zachwyciły. Witkiewicz zaciekawiła „Opowieścią niewiernej”, a Hauck wybitną „Suknią ślubną”. Trzecią z pisarek była Joanna Opiat-Bojarska, z którą miałam okazję po raz kolejny spotkać się i porozmawiać, gdy do końca „Blogostanu” zostało mi zaledwie kilka stron.

Czerwiec to czas, w którym odreagowywałam stresy maturalne. Spotkania z przyjaciółką i znajomymi oraz wyjazd do wuja, gdzie mogłam podziwiać piękne jezioro w Chodzieży, okazały się strzałem w dziesiątkę. To też miesiąc wielkich odkryć literackich. „Żółta sukienka” poruszyła emocjonalnie, a „Słodkich snów, Anno” wyzwoliła we mnie chęć odkrycia prawdy przed główną bohaterką. Kwintesencją i wisienką na torcie okazała się lektura „Migdałowego drzewa”.

Drugi miesiąc moich wakacji to ciąg dalszy uczty obcowania z literaturą. Tu fenomenem okazała się powieść Chamberlain, którą dosłownie pochłonęłam i publikacja Olgi Rudnickiej „Natalii 5”, przy której zabrakło mi słów (kiedy ciągle musiałam się śmiać) :) W lipcu przeczytałam też książkę „naszej” Kasi Meres, o której więcej pisałam tutaj. Ogromnie ucieszył mnie jej debiut i kibicuję wydaniu kolejnych opowieści.

W sierpniu, kiedy zaczęłam letnią pracę, pochłonęłam kolejną pozycję Chamberlain – tym razem „W słusznej sprawie”, którą to lekturę tak zachwalała Ewa – Książkówka. Wcześniej jednak chwyciłam za przedpremierowy egzemplarz „Czarnych skrzydeł”, z radością powracając do prozy Sue Monk Kidd, której nie czytałam już kilka lat. Trzecią sierpniową publikacją, którą najmilej wspominam jest „Święta tajemnica” Krzysztofa Koziołka, do której podchodziłam bardzo sceptycznie. Autor nie zawiódł i zasłużył na moje uznanie.

Wrzesień to czas przygotowań do studenckiego życia. Kompletowałam mój „przybornik” kupując skoroszyty, folie, zakreślacze, pisaki, fiszki i wiele innych. Między pracą a urządzaniem się w nowym pokoju starałam się czytać. Najwięcej emocji (i wylanych łez) pozostawiło po sobie czytanie powieści Forman „Jeśli zostanę”. Książka i jej ekranizacja to dwie najlepsze rzeczy we wrześniu :) Radością tego jesiennego miesiąca była też lektura debiutu Łukasza Zaranka i „Stu imion” Ahern. Obie dostarczyły wielu wrażeń, a książka Ahern sprawiła, że znów postanowiłam zagościć w kreowanych przez nią rzeczywistościach na dłużej, nabywając inne jej publikacje.

Październik i listopad okazały się ciężkim czasem dla blogowania. Na KSIĄŻKI-MEME nie trafiło za wiele recenzji i postów, a ja czułam się momentami bezsilna i zmęczona . Tygodnie niesamowicie szybko mi mijały, a i dni nie chciały się dłużyć. Niewiele czytałam dla czystej przyjemności, starając się na bieżąco czytać lektury na zajęcia. Czas umykał też przez weekendową pracę, którą podjęłam od września.

Grudzień był czasem mobilizacji. Może zbliżające się święta, a może poczucie winy, że zaniedbuje moich czytelników sprawiły, że postanowiłam przed końcem roku rozstrzygnąć wiele nurtujących mnie kwestii i na nowo zacząć cieszyć się życiem. Spisałam sobie listę i sumiennie wykreślałam kolejne punkty. Większą część udało się „zaliczyć”. Finisz roku, ostatnie kilka dni to bardzo płodny okres czytelniczy. Lektury i powieści wręcz topniały w moich rękach. Oby i tak było w styczniu! :)

W 2014 roku przekroczyłam zeszłoroczną granicę i przeczytałam więcej książek, a mianowicie 64 publikacje. Były też lektury, które czytałam podczas tego roku w mniejszych lub większych fragmentach. Na blogu pojawiły się ogółem 53 posty w tym 32 recenzje. Jestem zadowolona z polepszenia wyników, ale niepokoi mnie słaba końcówka roku. Obym w 2015 nie popadła w jesienne zmęczenie. Póki co życzę pomyślności w Nowym Roku i żegnam się, zapraszając w kolejnych dniach na recenzje. A jest ich sporo – sześć już w gotowości czeka na publikacje :)