sobota, 22 lutego 2014

[139] Ewa Nowak „Drugi”

Wyd. Egmont
Warszawa 2006, 248 str.
Ocena: 8/10 Bardzo dobra

Drugim można być na różny sposób. W szkole, w grupie, wśród rówieśników. Można stać jako drugi w kolejce czy mieć przed sobą kogoś w drodze do wyjścia. Skoczkowie czy biegaczki narciarskie (aktualnie zimowe sporty goszczą na ekranie mojego telewizora) również mogą plasować się na drugim stopniu podium. Jednak i taki zaszczyt sprawia, że na twarzy pojawia się uśmiech i myśl, iż czołówka jest na wyciągnięcie ręki. Ale co zrobić, jeśli nieubłaganie nie możemy stać się tym „pierwszym”? Czy bycie drugim może czymś uwłaczać człowiekowi?

Nie interesowały go żadne dziewczyny po przejściach, a na pewno nie takie, które miały już jednego chłopaka. Chorobliwie bał się być drugi.”

Głównym bohaterem kolejnej powieści pisarki, z którą przygodę rozpoczęłam jeszcze w gimnazjum, jest Hadrian. Wielu stałych czytelników zapewne pamięta go z „Krzywego 10”. To niezwykle przystojny licealista, który grywa w reklamach, dzięki czemu budzi jeszcze większe zainteresowanie dziewczyn. Na kartkach powieści pojawia się także Arek – jego kuzyn i zupełne przeciwieństwo. To nieśmiały i niepewny chłopak. Obaj stają w obliczu pierwszej miłości. Jednak nie tylko nastoletnie problemy wiodą prym w lekturze...

Pani Ewa to pierwsza pisarka, którą miałam możliwość poznać osobiście. Przesympatyczna osoba. Tryskająca optymizmem kobieta w wieku mojej mamy. Wielu pewnie wie kim jest Pani Nowak. To polska pisarka i publicystka. Pisuje nie tylko powieści, ale i felietony i opowiadania. Regularnie współpracuje m.in. z „Cogito”, „Viktor Gimnazjalista” czy „Viktor Junior”. Od 2003 roku jej pozycje ukazywały się z wydawnictwem Egmont. Do szczególnie znanych pozycji należy „Wszystko, tylko nie mięta”, która rozpoczyna serię popularnie zwaną wśród czytelników „miętową”.

Po „Bransoletce”, z którą na nowo mogłam się rozsmakować w prozie lubianej przeze mnie Pani Nowak, po prostu nie mogłam nie pognać do biblioteki i sięgnąć po kolejny tom, na którym zakończyłam czytanie kilkanaście miesięcy temu. I tak w moich łapkach wylądował „Drugi”, którego przeczytałam w zaledwie kilka godzin. Choć czekały na mnie lekcje, te mniej i bardziej przyjemne, wolałam przy dobrej muzyce rozłożyć się z lekturą na biurku, błyskawicznie przystępując do czytania.

Jeżeli ja – młody, przystojny, zdrowy i bogaty – jestem tak beznadziejnie samotny to na co mają liczyć starzy, brzydcy, chorzy i biedni? Na nic? Nie mieści mi się to w głowie... Ktoś, kto wymyślił życie, zdecydowanie nie dopracował tego projektu.”

Wydawać by się mogło, że pierwsze poważne uczucie to znacznie łatwiejsza sprawa dla chłopaka, który jest jednym z najbardziej pożądanych w szkole. Śmiały przed fleszami aparatu czy obiektywami kamer, nie powinien mieć „problemów” z płcią przeciwną. A jednak – i on boryka się z trudnościami, które początkowo bardzo trudno zrozumieć. Chociaż jakby chwilę pomyśleć, najłatwiej szukać źródła jego obsesji w domu, w którym także przychodzi mu „grać” pewną rolę, tworząc pamiętnik dla matki... I choć był przystojny, brakowało mu nieco pewności siebie w sprawach sercowych.

- Nie, Hadi. Albo Ci zależy, albo nie. Nie denerwuj mnie. Musisz improwizować jakby co. (…)
-To się nie uda.. Która dziewczyna chciałaby takiego chłopaka, który nawet improwizować, jakby co, nie umie.”

Do grona zakochanych dołącza też Arek, jednak jego poczynania nie raz nie dwa ogranicza jąkanie, a co za tym idzie niebywała nieśmiałość. Chłopak, wręcz boi się otworzyć usta i wydusić z siebie chociażby słowo, obawiając się swojego „kalectwa”. Jak jednak walczyć z tym, co pozornie niewidzialne dla oczu i zdobyć serce dziewczyny, która go oczarowała?

W kwestii bohaterów, jak zwykła nas do tego przyzwyczaić pisarka, zaserwowała Nam ona dość pokaźną gamę ludzkich charakterów i osobowości. Prócz Hadriana i Arka na kartach powieści pojawiają się ich rodziny, których losy rozgrywają się jakby w tle, a jednocześnie są świetnym uzupełnieniem wątków uczuciowych. Mama Hadriana to wiecznie zabiegana kobieta, dla której prym wiedzie nie starszy z synów, ale młodszy – Alan. Niezbyt przypadła mi do gustu rodzina „przystojniaka”. Równie barwną postacią jest dziadek – działacz partyjny, który niejednokrotnie pojawia się w momencie rodzinnych „posiedzeń”. Znacznie bardziej pozytywne emocje wzbudził we mnie Adam (tata Arka), Emil, który przygotowuje się do ślubu z Ulą i Bożena (mama), która choć nie żyje od czterech lat, cały czas pozostaje duchem przy rodzinie, dla których była bardzo ważna.

Wśród postaci ze środowiska szkolnego moją uwagę szczególnie przykuła osoba może niezbyt znaczna w akcji powieści, ale jakże wywołująca uśmiech na mojej twarzy. O kim mowa? O Matematyku, popularnie zwanym wśród uczniów „Całkiem”. Zastanawiacie się pewnie dlaczego – już wyjaśniam :) Ów mężczyzna rozbawił mnie swoimi zabawnymi tekstami, podczas których czytania nie raz widziałam podobieństwo do mojego taty. Zwłaszcza w tym:

Zapowiedziałem córce, że najpierw ja sprawdzam kandydata. Daję mu cztery, no powiedzmy trzy zadania: jeśli sobie nie poradzi, to odpada.”

Mój tata, choć matematykiem nie jest ma równie ciekawe pomysły w tejże kwestii.

Jeszcze zabawniejszym okazało się z pewnością dla wielu czytelników stwierdzenie profesora, na kwaśną minę Igi, jednej z uczennic, którą matematyka z Całkiem wręcz męczyła. Ciekawe ilu z naszych profesorów potrafi tak się „wpasować”? :)

Zabiłbym tego, przez którego tak płaczesz. - Całek klepną się dłonią w klatkę piersiową. 'To musiałoby Pan Profesor popełnić samobójstwo.' - pomyślała Iga.”
 
Pani Nowak po raz kolejny zaserwowała czytelnikowi to, co ważne – napisała o tym, co może przeżyć każdy z nas. Wbrew pozorom nie nudziła takim „zwyczajnym” życiem. Poprzez prozę pisarki mogliśmy nie tylko zobaczyć wzloty, ale i upadki bohaterów, których doświadczamy i my. Myślę, że ten realizm i możliwość utożsamiania się z postaciami jest niezwykłym atutem „Drugiego” :)

Życie to śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową.”

Podsumowując, muszę powiedzieć, że z wielką radością powróciłam i mam nadzieję częściej będę powracać do lektury serii „miętowej”. Charakterystyczny styl pisania, lekkość pióra i sprawność języka niesamowicie wciągnął jak kiedyś i sprawił, że znów z wielką radością mogłam tak po prostu czytać bez wyrzutów sumienia i tracąc poczucie czasu jak dawniej – zwyczajnie czerpać przyjemność z mojej pasji :) Polecam tą pozycję na szare i smutne dni, na poprawę nastroju czy po prostu – w chwilach, gdy potrzebna jest człowiekowi odskocznia od codzienności.

 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 

Dziś miał ruszyć konkurs "Całkiem w połowie", jednak nie wszystkie sprawy organizacyjne zostały dopięte na ostatni guzik. Ruszy on z małym opóźnieniem w ciągu tygodnia, więc bacznie go wypatrujcie :)

piątek, 14 lutego 2014

[138] Marzena Tarka „ ABBA. Fenomen i legenda”

Wyd. Pascal,
Bielsko-Biała 2013, 305 str.
Ocena: 7/10 Dobra

Niech podniesie rękę ten, kto nigdy nie miał do czynienia z ABBĄ i nie słuchał choć jednej ich piosenki! Myślę, że mimo wszystko takich osób nie znalazło się wiele lub w ogóle ich nie ma. To jeden z najbardziej znanych zespołów na całym świecie, których tryumfy zaczęły się z zwycięstwem w Eurowizji w 1974 roku z przebojem „Waterloo”. Kto dziś pamięta jeszcze ich przeboje? Czy zespół odszedł już w niepamięć? A może wręcz przeciwnie – Pani Tarka przypomina czytelnikom, Polakom o grupie, która skrywa się gdzieś w sercach jej rodaków?

Chociaż dziś większość pamięta zespół ABBA dzięki kawałkowi „Mamma mia” i filmowi, w którym ten kawałek wiedzie prym, myślę że w pamięci wielu pozostawił on głębszą rysę, niżeli tylko ten jeden utwór. Historia muzyki i ludzi, który ją tworzyli to opowieść o królach parkietów na całym świecie lat 70 i na 80-tych. Przez lata nie schodzili ze szczytów list przebojów i sprzedali rekordową ilość płyt – ponad 380 milionów! Dziś ich piosenki przeżywają drugą młodość, młode pokolenia powracają nie raz nie dwa do melodii, które przed laty nucili ich rodzice...

Marzena Tarka, która poznała osobiście muzyków, w książce „ABBA. Fenomen i Legenda” opowiada o Agnethcie, Bennym, Björnie i Anni-Frid. Twórcy klasyki muzyki pop zostają przedstawieni nie tylko tak, jak prezentowali się na scenie, ale również bardziej prywatnie. Pani Marzena tworzy genialną opowieść o sukcesie, w którym nie brakuje pasji z tworzenia i radości, z jaką przychodziło całej czwórce obcować z muzyką nieraz nawet kilkanaście godzin dziennie.

Zaczynając lekturę zastanawiałam się jak Pani Tarka przystąpi do biografii. Zastanawiałam się czy od razu wywali przysłowiową „kawę na ławę” rozpoczynając opowieść o całym zespole, czy jednak zrobi coś innego. Przyznam, że Autorka zaskoczyła mnie początkowo opisując poszczególnych członków grupy. Było to niesamowicie pozytywne zaskoczenie – z przyjemnością poznawałam całą czwórkę od najmłodszych lat. Pani Tarka genialnie też pokazała jak ważną rolę odgrywała w ich życiu muzyka, gdy Szwedzi byli dziećmi bądź nastolatkami. Bardzo ciekawie opisała ona też ich pierwsze, jeszcze samodzielne próby muzyczne, aż do momentu spotkania z pozostałymi członkami grupy.

Któregoś ranka siedziałam z całą rodziną przy śniadaniu - przywołuje wspomnienia Agnetha – i nagle usłyszałam z radia własny głos. Chwyciłam radioodbiornik i zaczęłam tańczyć. Nigdy tej chwili nie zapomnę! To z pewnością był jeden z najszczęśliwszych momentów w całym moim życiu.”

Z publikacji możemy się dowiedzieć wielu zaskakujących rzeczy. Tym, co zdecydowanie zaciekawiło mnie najbardziej był fakt, że Agnetha i Björn podróżowali osobno samolotami, by ich córka w razie katastrofy, miała choć jednego z rodziców. Moją ciekawość rozbudziła także historia podróży dziewczyny do Polski – jeden z niewątpliwie najbardziej nieoczekiwanych faktów zaraz obok odpowiedzi na pytania: „Dlaczego jedna z liter B w nazwie grupy jest odwrócona?” czy „Jak udało się zorganizować koncert ABBY w Polsce w 1976 r.?”

Polskie Radio nadawało piosenki ABB-y z taką częstotliwością, że przeciwnicy muzyki pop prawdopodobnie musieliby często zmieniać program na inny i to bez gwarancji, że nie natkną się na przebój Szwedów.”

ABBA ceniła sobie oryginalność, bo tylko nią mogła wybić się na zagranicznych rynkach muzycznych. Podobnie jak zespół, tak również Pani Tarka ceni sobie tę cechę od początku, po sam koniec pozycji. Wszystko, co opisuje w książce opiera głównie na swoich indywidualnych doświadczeniach z zespołem, nie odwołując się do znanych i już nieco przeżytych wywiadów. Choć zdecydowanie mogę powiedzieć, że brakowało mi nieco przypisów przypisów, z czasem się jednak do tego przyzwyczaiłam. Czasami bywało to denerwujące zwłaszcza już w dalszych częściach książki.

Nie można powielać samego siebie, kopiować poprzedniego przeboju, zastanawiać się, czego ludzie oczekują, od Ciebie. Trzeba robić swoje, iść do przodu. Jeśli artysta stanie się niewolnikiem przyzwyczajeń słuchaczy, będzie skończony.”

Świetną sprawą podczas czytania było odtwarzanie sobie kawałków ABB-y – dodawało to lekturze klimatu i niesamowitej muzycznej atmosfery. Każdorazowo gdy pojawiały się tytuły piosenek, powracałam z wielką ochotą do utworów, których częściej słuchałam już dość dawno i niektóre kawałki niestety uleciały z pamięci ze swą linią melodyczną. Miło było powrócić do numerów ABBY, mimo że na co dzień nie słucham już tego typu muzyki :)

Bardzo podobało mi się to, że Pani Marzena, która poznała zespół, mogła zaserwować czytelnikom swojej książki opowieść „z pierwszej ręki” - nic nie wydaje się dzięki temu sztuczne, a rzeczywistość, jaka otaczała zespół ABBA nie jest ubarwiona i przerysowana. Kolejne historie są opisywane nie tylko z werwą, ale również niesamowicie życzliwym stosunkiem kobiety do grupy.

Wydawać by się mogło, że zespół, który przez wiele lat świecił sukcesy, a później drogi czwórki rozeszły się, mimo że pozostają w kontakcie, może odejść z czasem w zapomnienie. Jednak w Epilogu Pani Tarka pokazuje, że wszystko nie musi być tak jednopłaszczyznowo odczytywane. Bardzo spodobało mi się ostatnie zdanie tej wielowątkowej pozycji, które ma w sobie pełnie prawdy. Myślę, że można by było je nawet odnieść nie tylko do muzyki, ale i literatury, bo przecież:

Dopóki legenda jest wciąż żywa, ich muzyka będzie trwać wiecznie.”

Podsumowując, muszę powiedzieć, że mimo swej obszerności publikacja nie nuży, a wręcz przeciwnie – maksymalnie do siebie przyciąga. Ze smakiem przychodziło mi poznawać historię grupy, którą niegdyś słuchali moi rodzice i moje ciotki oraz wujkowie. Książka okazuje się więc niezwykłą skarbnicą wiedzy, zarówno dla tych, którzy od czasu do czasu przysłuchują się zespołowi ABBA, ale również dla jej najwierniejszych fanów. Zdecydowanie polecam – myślę, że to jedna z lepszych biografii, jakie czytałam.

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości portalu Sztukater i wydawnictwu PASCAL, za co serdecznie dziękuję ;)

wtorek, 11 lutego 2014

[137] Ewa Nowak „Bransoletka”

Wyd. Literackie,
Kraków 2013, 296 str.
Ocena: 9/10 Niecodzienna

Przedstawienia zdecydowanie wywołują wiele emocji w oglądającym – zarówno pozytywnych, jak i czasem negatywnych. Spektakle przedstawiane na teatralnych deskach nierzadko okazują się odzwierciedlać wiele sytuacji życiowych, które sami kiedyś przeżywaliśmy. Świat teatru czaruje i uwodzi tych, którzy wejdą w niego całym sobą. Jednak czy sytuacje, które rozgrywają się na scenie mogą stanowić wyjście do rozwiązania własnych problemów?

Pani Ewa to jedna z pisarek, która nie tylko jest znana i rozpoznawana wśród większości czytelników, ale i lubiana zarówno przez młodszych, jak i starszych już moli książkowych. To kobieta, która nie tylko emanuje życiowym optymizmem, ale również ma niepoprawnie dobry styl pisania, przy którym nie zauważamy kolejnych stron. Jej felietony, opowiadania i odpowiedzi na listy można czytać w pismach: "Cogito", "Victor Gimnazjalista", "Victor Junior", "Magazyn 13-tka", "Edukacja Twojego Dziecka." Współpracuje też z "Filipinką". Od kilkunastu lat wydaje powieści, które każdorazowo spotykają się z ciepłym przyjęciem polskiego rynku wydawniczego.

Każdy z nas mając te naście lat miał te jedno z najprostszych, ale jednocześnie najtrudniejszych marzeń: mieć dobre relacje z bratem i rodzicami, posiadać zaufaną przyjaciółkę, a także w końcu znaleźć tego jedynego. Jednak rodzina to koszmar, wokół pełno nielojalnych ludzi, a chłopaka jak nie ma, tak nie ma. Takim właśnie jest życie Weroniki – bohaterki „Bransoletki”. Wszystko jednak zmienia się z poznaniem Łukasza, który nie zważając na maślane oczy dziewczyny, znajduje w niej jedynie zastępstwo na warsztaty teatralne. Dziwaczne zajęcia w czasie ferii zimowych, nieznani ludzie – czyżby koszmaru codzienności ciąg dalszy?

Za książki Pani Nowak po raz pierwszy chwyciłam jeszcze w gimnazjum – jakieś 5 lat temu. Od tego czasu nie zdarzało mi się zbyt często (i na dłużej) powracać do jej prozy. To właśnie z „Bransoletką” udało mi się znów rozsmakować w stylu tejże pisarki i na nowo zachwycić się jej publikacjami, w których moim zdaniem drzemie mądrość, z której mogliby korzystać nie tylko nastolatkowie, którzy stanowią grupę docelową dla jej powieści. Choć książka niewątpliwie mnie zachwyciła, do jej recenzji przystępuję w kilka miesięcy po lekturze, a wspomnienia czytania wydają się mimo wszystko niezatarte :)

Życie od teatru różni się tylko tym, że w życiu nie ma prób generalnych.”

Muszę powiedzieć, że początkowo podchodziłam dość sceptycznie do idei teatru jako życia. Jednak z każdą czytaną książką, która wyszła spod pióra Pani Ewy nabrałam tak ogromnego zaufania, iż wiedziałam, że nie zawiodę się, a nawet zostanę przekonana do racji, które będą prezentować poszczególni bohaterowie. I jak się okazało moja ufność do Pani Nowak nie została zachwiana, gdyż okazało się, że każde zdanie na scenie, wszystkie wydarzenia rozgrywające się na deskach teatralnych są genialną wskazówką w rozwiązywaniu życiowych dylematów. Wychodzi także na jaw, że najprostsze rozwiązania, są tymi najtrudniejszymi :)

Książka z moją bransoletką :)
Rita, która zagra nawet kabel od komputera, grała źle z powodu małej, zupełnie niewidocznej dla innych zielonej kropki. Wiecie co symbolizuje ta mała zielona kropka? To jest kompleks. Kompleksy wpływają na wasze zachowanie. Gdy ktoś ma kompleksy, wstydzi się czegoś, za nic w świecie nie chce tego ujawnić, wtedy jego zachowanie jest mylnie odbierane. Nikt nie rozumie człowieka, który nie wiadomo dlaczego reaguje dziwnie, drażnią go rzeczy i sprawy kompletnie neutralne, jak rozmowa o szerokości nogawek. Z kimś takim nie da się pracować. Oto siła kompleksu: mała zielona kropka.”

Obserwując niespiesznie biegnącą akcję, zauważyłam, że wszystkie wydarzenia zazębiają się i tworzą całkiem pokaźny obrazek, niczym puzzle, które dopasowane, w odpowiednim momencie okażą się zaskakująco łatwymi w ułożeniu. Dzięki Pani Ewie mimowolnie z każdą stroną wypracowujemy konkretne skojarzenia, inaczej spoglądamy na nasze życie. To właśnie najbardziej lubię i cenię w jej powieściach.

Gdy ktoś cię denerwuje, to najczęściej oznacza, że jest obsadzony w złej roli i w tej roli nie pasuje do twojego scenariusza. Zmień mu rolę.”

Myślę, że dawno nie czytałam historii, w której tak świetnie zostało ukazane to, że ludziom często przyczepia się łatki, dodaje pewnych cech na podstawie opowieści tworzonych przez „koleżankę koleżanki koleżanki”. Takie opinie, często ubarwiane, a nawet podlegające mityzacji, przechodzą przez kolejne ogniwa niemal jak w „głuchym telefonie”. Nie są one wiarygodnym źródłem, a jednak każdemu z nas przychodzi w nie uwierzyć, a nawet wg nich dokonywać lub nie pewnych działań. Zgubne, ale niestety ludzkie. Prostym byłoby przecież porozmawiać z właściwą osobą, ale cóż – homo sapiens uwielbia utrudniać sobie życie.

Głowa zawsze boli w wyniku targających człowiekiem sprzeczności i jest sygnałem, że trzeba sobie coś uświadomić (...)”

Na dodatek, choć książka traktuje o młodzieżowych problemach, rady, które często są wypowiadane ustami Salomei, mogą być także przydatne dla starszych czytelników książki, którzy postanowili się zagłębić w pozornie określaną mianem „młodzieżówki” jedną z najnowszych publikacji Pani Nowak. Bohaterka przeżywa sytuację które mogłyby dotknąć wiele osób, więc z Weroniką łatwo się utożsamić nie tylko osobom w jej wieku, ale i starszym, którzy doświadczali kiedykolwiek podobnych przeciwności lub sami borykają się nadal z równie doskwierającymi kłodami pod nogami.

Gdy czujesz, że już dłużej nie dasz rady, to znaczy, że jest to dopiero dziesięć procent twoich możliwości.”

Wielkim atutem powieści jest to, że dwutygodniowe zajęcia, w których w czasie ferii uczestniczy Werka, nie kończą jednak akcji powieści – czytelnik ma szansę zobaczyć to, co zachodzi po inspirujących zajęciach. Pani Ewa świetnie to zaplanowała – pokazuje w ten sposób czytelnikowi, że wszystko to, czego doświadczani i co pozornie może nie być związane z naszymi problemami, w rzeczywistości może pomóc odmienić nasze życie na lepsze. W końcu osoby postronne widzą wszystko inaczej.

Jeśli endorfiny odpowiadają za poczucie szczęścia, to na pewno jest też jakaś substancja chemiczna odpowiadająca za wstyd. Tej nocy mój mózg wyprodukował jej za dwie tony.”

Podsumowując, śmiało mogę przyznać, że Pani Ewa po raz kolejny stworzyła powieść, do jakich Nas przyzwyczaiła, jednak nie wprawiając czytelnika w nudę. Znów zaserwowała nam pełną ciepła i życiowej mądrości pozycję, jakie sobie cenię w literaturze. Tą motywującą i pouczającą lekturę śmiało mogę polecić osobom w każdym wieku, jeśli tylko pragną oddać się lekkiej i czytanej z wielką przyjemnością opowieści.

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego, za co serdecznie dziękuję ;)

sobota, 8 lutego 2014

[136] Michał Lein „Stadion Wrocław. Nieopowiedziana historia”

Wyd. Novae Res,
Gdynia 2013, 88 str.
Ocena: 7/10 Dobra

Od jednego z najważniejszych wydarzeń sportowych w Europie minął już ponad rok. A zdawałoby się, że jeszcze przed chwilą staliśmy w skupieniu patrząc na telewizor, gdy Tytoń podchodził do obrony rzutu karnego. Euro 2012 i wielkie piłkarskie emocje odeszły bezpowrotnie, jednak w pamięci Polaków, którzy byli organizatorami, mimo słabego wyniku rodaków, pozostanie na zawsze. Jednak co prócz wspomnień pozostało Nam po Euro?

Pan Michał będący inżynierem budownictwa, pracującym przy budowie wrocławskiego stadionu, to mężczyzna niewiele młodszy od moich rodziców. Jednak to właśnie mu i jego zespołowi zostało powierzone jedno z najważniejszych zadań przed 2012 rokiem. Absolwent Politechniki Śląskiej w Gliwicach na Wydziale Energetyki był kierownikiem robót instalacyjnych budowy Stadionu Miejskiego we Wrocławiu.

Nie od dziś wiadomo, że piłka nożna jest jedną z moich pasji. Wielu może i zaskakuje to, ze dziewczyna interesuje się tą dyscypliną, jednak z zauważyłam, że jest to co raz częstszym. W samej blogsferze wśród kibicujących blogerów można wyróżnić m.in. Kreatywę i Karribę. Ale nie o tym miała być mowa – przejdźmy więc do meritum. A o czym mowa? O jednym z piękniejszych euro-stadionów, jego budowie i smakowitych historiach opisywanych piórem Pana Michała Leina, które niejednokrotnie mogły zaskakiwać :)

Budowa stadionu kojarzy mi się z budową piramidy. Jeśli nie zostanie z jakiegoś powodu zburzony (…) będzie pewnie stał setki lat. I dlatego, mimo wszystko, warto było podjąć się jego budowy.”

Choć Wrocław znajduje się przysłowiowe kilka kroków od Poznania, nigdy nie miałam sposobności zobaczyć tego miasta na własne oczy. Miasto to od zawsze kojarzył mi się jedynie z tamtejszą drużyną piłkarską. Jednak czytając pozycję Pana Michała, czułam się jakbym i ja poznawała Wrocław, była jego nowym gościem. Z każdą kolejną stroną odkrywałam inne oblicze niezbyt znanego mi miejsca w Polsce. Książka Pana Leina jest świetną wizytówką miłej, a zarazem spokojnej atmosfery Wrocławia – miejsca tętniącego życiem.

Wielkie zaskoczenie wzbudziła we mnie jedna z sytuacji, która wprawiła w osłupienie także samego autora. Mianowicie jeden z Kierowników pracujący przy budowie stadionu, pochodzący z Bawarii Martin, zauroczony Polską postanowił pokazać ją swojej narzeczonej. Nie byłoby w tym może nic zadziwiającego, gdyby mężczyzna pokazał jej typowe potrawy czy gościnność, która go zauroczyła w Polsce. Ten jednak postanowił zabrać ją do Auschwitz. Zapytany z nieukrywanym zdziwieniem w głosie Pana Michała odpowiedział „U nas w szkole tak uczono, żebyśmy pokazali innym Niemcom, co zrobiliśmy innym narodom w czasie wojny”. Myślę, ze to zdanie jest równie zaskakujące dla mnie – Czytelnika. Choć patrząc na to już z dystansem, po lekturze – jestem pełna dumy, że są tacy ludzie, którzy nie boją się powiedzieć, kto zawinił, a nawet – spojrzeć na to, co uczyniono z powagą i zadumą.

Okazuje się, że budowa stadionu nie stała się jedynie możliwością do gry w piłkę czy cieszenia oka kibica. Sama robota przy jego budowie już było czymś więcej niż pracą. Budowa stała się miejscem, gdzie ludzie nawiązywali kontakty, zawiązywali przyjaźnie. To tam wspólnie przeżywali radości i smutki. Przychodziło im nawet poznać gorzki smak goryczy i stanąć oko w oko ze śmiercią. Także Polska stała się dla pracujących tam obcokrajowców czymś więcej niż miejscem wykonywanego zawodu.

Lekturę tej niewielkiej książeczki umilały oczywiście przezabawne rysunki namalowane przez samego autora. Każdy z nich miał w sobie to coś, tą iskierkę radości z tworzenia, która sprawiała, że na buzi malował się uśmiech. Na dodatek ilustracje były świetnym uzupełnieniem do zawartego w kolejnych rozdziałach tekstu. Moim ulubionym jest poniższy z Bogiem w roli głównej. Czy tak faktycznie było? ;)

A czy nie warto dać z siebie maksimum sił, żeby wykorzystać szansę, która zdarza się raz na dwadzieścia lat?”

Dziwnym byłby gdyby mnie – osobę, która ogląda mecze piłki nożnej chyba z większym zaangażowaniem, niż piłkarze grający na boisku – najbardziej nie ujął rozdział w całości poświęcony opisowi Euro „od wewnątrz”. Cały ten rozdział czytałam z nieschodzącym z buzi uśmiechem i ekscytacją, łapiąc poszczególne słowa, by zapamiętać najdrobniejsze szczegóły. Opowieść stawała się tym bardziej niezwykła, z racji iż dopiero po lekturze pozycji Pana Leina mogłam zdać sobie sprawę z tego, ilu ludzi stało nie tylko zabudową stadiony, ale i jego obsługą podczas meczów.

(...) niektórzy chcieli zatrzeć w pamięci swoją obecność na stadionie, bo wśród porzuconych rzeczy widziałem polską flagę z nazwą miejscowości, z której pewnie pochodzili jej właściciele. Skojarzyło mi się to z obrazem z pola bitwy, na którym przegrana strona wraz z honorem traci wszystkie chorągwie.”

Wielkim zaskoczeniem był dla mnie fakt, iż pierwszy trening miejscowego klubu Śląsk Wrocław odbywał się, gdy Stadion Miejski był jeszcze PLACEM BUDOWY!. To było aż niewiarygodne. Jedni pracowali, a inni... trenowali schematy gry :) Nieco komiczne w odczuciu czytelnika stwierdzenie, że gdyby zdarzył się wypadek, nie byłoby to zajście na boisku, a wręcz „na budowie”, muszę szczerze powiedzieć, że z czasem napawa przerażeniem.

I na koniec pytanie zadane nie tylko czytelnikowi czy piłkarzom, którzy z pewnością nie do końca spełnili oczekiwania kibiców - „Co dalej?”. Myślę, że ta myśl sformułowana przez Pana Michała powinna dać do myślenia wielu ludziom, nie tylko tym, którzy biegają z orzełkiem na piersi po polskich i zagranicznych stadionach. Bo przecież ważnym jest też to, by tak niezwykły obiekt jak Stadion Miejski był wykorzystywany i mógł zarabiać na siebie.

I pomimo marnego wyniku naszej reprezentacji możemy być dumni, że zdaliśmy celująco egzamin jako gospodarze turnieju.”

Podsumowując, muszę powiedzieć, że książka Pan Michała, choć bezpośrednio nie traktuje o piłce nożnej była dla mnie nie lada gratką. Wiele w niej zaskakiwało, kilka rzeczy bawiło, a najwięcej oczywiście budziło podziw. Uznanie nie tylko dla ludzi, którzy włożyli w budowę wiele trudy, ale i dla Pana Leina, który stworzył wręcz niezwykłą kronikę wspomnień ;)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res, za co serdecznie dziękuję ;)


wtorek, 4 lutego 2014

Meme podsumowuje - STYCZEŃ 2014

Niedawno zaczął się nowy, 2014 roku, a teraz za Nami już styczeń.. Ach, jak szybko ten czas mija. Zdawać by się mogło, że wskazówki zegara czasem na chwilę zwolnią, gdy na coś czekamy, ale niebezpiecznie przyspieszają, gdy niespieszno człowiekowi do snu.. :)

Styczeń to miesiąc, który chcąc nie chcąc nieco mi się skrócił. Z trzydziestu jeden dni zrobiło mi się nieco ponad piętnaście. W pierwszej jego połowie szpitale polubiły moją rodzinę, przez co nie raz, nie dwa musiałam odłożyć książkę ze względu na obowiązki. Ostatni, nieco już spokojniejszy tydzień minął mi na gorączkowych przygotowaniach do Studniówki – z pewnością niezapomnianego wydarzenia, a jednocześnie „znaku”, że matura co raz bliżej...

Mimo trudności czytelniczo ten miesiąc nie wypadł wcale tak źle, patrząc na moje poprzednie „dokonania”. Wiadomo – zawsze chciałoby się lepiej, ale póki co trzeba się cieszyć z tego, co udaje się osiągnąć ;) Na listę przeczytanych lektur mogę wpisać siedem pozycji. Już w pierwszych dniach stycznia udało mi się przemęczyć „Szewców” oraz skończyć „ABBA. Fenomen i legenda”. W tymże miesiącu udało mi się też wrócić do Lewisa, a także zasmakować trochę polskiej, współczesnej poezji. Najbardziej zapadającymi w pamięci mimo wszystko będą lektury spod pióra Pana Borowskiego, do których powrócę także w lutym :)

A co w lutym? Właśnie zaczęłam ferie i przede wszystkim mam zamiar nadrobić nieprzeczytane lektury szkolne, a w następnej kolejności chwycić za pozycje, które od dawna leżą na moich półkach. Ambicje mam wielkie, czasu wyjątkowo też dużo – nic, tylko czytać :D