czwartek, 27 grudnia 2012

[109] Liliana Arkuszewska „Czy było warto. Odyseja dżinsowych Kolumbów”


Wyd. Novae Res,
Gdynia 2012, 506 str.
Ocena: 4/10 Przeciętna

Dwie walizki, zachód słońca i samolot, który właśnie porwał się do lotu. Niebieskie barwy, na tle których rozpościera się napis „Czy było warto”. Pod niezwykłą oprawą miała skrywać się pozycja emanująca emocjami, przygodami, polskością (mimo, że z dala i na obczyźnie). Jaki świat stworzyła Pani Arkuszewska? I czy, jak w tytule, było warto przeczytać tą książkę?

W alei debiutantów, których miałam okazję przeczytać tym razem znalazła się Pani Liliana Arkuszewska. Kim jest? To rodowita szczecinianka, która wierzyła w swoją Polskę. Zawsze wierzyła, że spędzi w niej całe życie, a na namowy do wyjazdu na stałe i argument, że w Ojczyźnie coraz gorzej, brak perspektyw, uparcie odpowiadała: „biednie, ale w kraju”. Z pozoru błahe wydarzenie zmieniło jej decyzję i spowodowało, że od lat żyje na obczyźnie, która stała się jej miejscem na ziemi. Osiadła w Ottawie, stolicy Kanady. Determinacja, odkrycie pasji i chęć podzielenia się swoją historią spowodowały, że to co przeżywała przelała na papier. Efekt tego potoku słów to książka pt.”Czy było warto Odyseja dżinsowych kolumbów”, którą miałam sposobność czytać w ostatnim czasie.

Przyznam, że dawno nie nakręciłam się tak na żadną pozycję. Na dodatek sama się na nią zdecydowałam, a nie ja zwykle wybierał Pan Jakub, który zawsze trafia w moje książkowe upodobania. Po opisie liczyłam na historię, która mną poruszy, jednocześnie ukazując trudne chwile emigracyjnej utarczki. Andrzej i Liliana mieli mi pokazać świat widziany pod żelazną osłoną ciężkiej komuny. Co rak naprawdę zobaczyłam i czy to, co przeczytałam, usatysfakcjonowało mnie?

W chwilach takich jak ta, na życiowym rozdrożu, nachodzą mnie refleksje. Każde życie rodzi się nagie, a potem czas je przyodziewa. Ubiera w indywidualną garderobę i wypełniania nią szafę ludzkiego życia. Co z tej szafy zabrać? Wszystkiego wziąć się nie da. Zostawiałam tutaj całą swoją przeszłość. Czy kiedyś po nią wrócę? Czy będę za nią tęsknić?”

Pani Liliana
Pierwsze strony mijały niesamowicie szybko – czytając o trudach życia w Polsce lat osiemdziesiątych poczułam empatię. Rozumiałam, jak trudno było młodemu małżeństwu nie tylko żyć i pracować, ale także wcześniej – dojrzewać i dokonywać wyborów, kiedy każdy kolejny dzień zwiastował niewiadomą dla nich i ich bliskich. Ta pierwsza część była pisana nie tylko właściwym językiem, ale pozwalała czytelnikowi powrócić do własnej przeszłości lub tej, widzianej oczyma rodziców, wujków czy ciotek. To, co Pani Liliana zaserwowała czytelnikom w drugiej części powieści również budziło uznanie. Zwłaszcza spodobały mi się sceny wprost z paryskich ulic i przypadki (często językowe) świeżo upieczonych emigrantów. Niejednokrotnie zaskakiwały mnie też ich pomysły np. oszukiwania automatów telefonicznych. Muszę powiedzieć, że te opisy sprawiały mi ogromną radość, bo przecież: Polak zawsze sobie poradzi ;) Niestety uśmiech na twarzy znikł z początkiem trzeciej części, która była „ciężka” od samego początku. Nie chodzi tu o wysublimowany język, ale o brak iskry, radości z pisania i ponownego przeżywania, którą z daleka było czuć w poprzednich. Wydawało się, jakby była ona pisane nieco na siłę, bo przecież opowieść musi się skończyć. Kiedy na 279 stronie na moje ramiona spadł „najcięższy balast”, wiedziałam, że część z Kanadą będzie czytać się trudno, jednak nie sądziłam, że aż tak. Przyznam, że nie mogę pojąć jak, po korekcie (I zapewne tysiącach razy sprawdzania tekstu przez autorkę i jej męża) mógł pozostać w książce zwrot „ZAROBIONY WŁASNYMI RĘCAMI”... Załamałam się! Gdzie korekta? Gdzie poprawność językowa pisarza? Ten błąd podziałał na mnie jak kostka masła na Lilę w pierwszej części. Przyznam, że w głowie świtała mi myśl aby rzucić tomiszczem o ścianę i zaprzestać czytania. Nie mogłam się jednak tak szybko poddać. Zaserwowałam sobie przerwę, ochłonęłam psychicznie i postanowiłam (MIMO WSZYSTKO!) ruszyć w dalszą wędrówkę śladami młodego małżeństwa. Choć kolejne strony ciągnęły się nieubłaganie, a na zegarku ciągle zmieniały się liczby, a ja była zaledwie kilka stron dalej, liczyłam na przebłysk. Na stronie 425 znów poczułam „tą” iskierkę, co dawniej. A wszystko dzięki Cancun.

Są na świecie miejsca o specyficznym aromacie, bezwiednie kodowanym w naszych mózgach. Rozpoznanie, przywołują skojarzenia; wtedy nawet nowe miejsce wydaje się znane i bliskie. W Cancun mam właśnie takie uczucie (...)”

Autorka mimo swojej OGROMNEJ wpadki (i kilku mniejszych odnalezionych również w tej słabszej, a niestety najdłuższej części) ciekawie poradziła sobie z wprowadzaniem slangu. Choć następowało to stopniowo, a nawet wręcz fazowo, z czasem czytelnik przyzwyczaił się do tego urozmaicenia i odebrał jako część stylu pisarki.

Podobało mi się też jak Pani Liliana opisywała każdego z bohaterów. Podchodziła do tego indywidualnie, ukazując charakterystyczne cechy kolejnych przyjaciół. Bardzo, ale bardzo polubiłam Sławka. Czasem spontaniczny, wydawał się rozsądnym, a zarazem otwartym człowiekiem, który jest w stanie podać pomocną dłoń każdemu. Moją sympatię zdobyła też Patka. W każdym etapie jej życia, od małej dziewczynki po nastolatkę, obecność córki Andrzeja i Lili powodowała uśmiech na mojej twarzy. Podobała mi się w niej chęć do życia i poznawania coraz to nowych rzeczy.

Długie czytanie tak mijało...
Gospodynie najpierw ucierały coś w kubeczkach. Zupełnie tak samo, jak my ucieramy kogel-mogel. A gdy do utartej masy wlały wrzącą wodę, rajski aromat rozniósł się po całej chacie. Przez lata będę pamiętać smak tej kawy. Mocna, słodka i miała piankę.”

Pozycja, a zwłaszcza aktywność Patki w różnych dziedzinach życia i podróże bohaterów, obudziły we mnie dawno zapomniane pragnienia i plany. Nowy rok 2013 z pewnością (poniekąd dzięki książce Pani Arkuszewskiej) będzie inny, niezwykły – Teraz z większą werwą będę dążyć do celu, by spełnić swoje marzenia i przeszyć moje możliwości językowe (zarówno w zakresie j. niemieckiego, jak i angielskiego). Patrycja (niejako moja imienniczka – jestem Michalina Patrycja) wywołała we mnie chęć do nauki nowego języka i poznania odmiennej kultury.

-Czy ty wiesz, co to przemysł?
- No pewnie, że wiem!
- Wytłumacz mi.
- No , wiesz... jak człowiek mocno myśli, myśli i myśli, to przemyśli i wtedy jest przemysł.”

Mimo pozytywnych aspektów czegoś zabrakło mi w lekturze. Choć to obszerna historia (ponad pięćset stron) czułam się, jakby niektóre rzeczy zostały do niej niepotrzebnie „wepchnięte”, a czegoś nie powiedziano. W trzeciej części zdecydowanie zabrakło też polskości (choć pojawiła się odmiana przez przypadki, którą ostatnio ćwiczyłam z siostrą).

Podsumowując, muszę powiedzieć, że dawno żadna powieść nie wywołała we mnie tyle sprzeczności, a jednocześnie nieco zawiodła. Polecam? Nie umiem tego osądzić jednoznacznie. Spowodowane jest to także tym, że lektura pozwala na indywidualne rozważania, na które powinniśmy się sami zdecydować. I na koniec, jak w tytule „Czy był warto?”. Kultura, nowe miejsca, język, rodzinne ciepło (polskiej i paryskiej części) to rzeczy dla których warto. Jednak okaleczenie języka (i dominująca część kanadyjskiej historii)... Decyzję pozostawiam czytelnikom, a ja czekam na kolejną część, gdyż słyszałam, że jej główną bohaterką ma być Patka, którą bardzo polubiłam ;)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res, za co serdecznie dziękuję ;)

poniedziałek, 24 grudnia 2012

„Jest tak dzień...”

...kiedy wokół czuć słodki zapach makowca i niesamowity aromat barszczu. Dzień, w którym cała rodzina jest razem, a krzątanie po kuchni towarzyszu mu od samego rana. Każdy z Nas życzy sobie czego innego na te Święta. Można to wyrazić w przeróżnych wierszykach, mimo to postanowiłam złożyć Wam, moi drodzy czytelnicy proste, ale szczere życzenia. Życzę więc:

Każdemu molowi książkowemu pełniuteńkich półek w domowej biblioteczce i masy książek pod choinką, ciepłej, rodzinnej atmosfery, cierpliwości, szczęścia, spełnienia najskrytszych marzeń, radości, siły do pokonywania przeszkód oraz dążenia do celów i pragnień ;)


poniedziałek, 17 grudnia 2012

[108] Guillaume Musso „Telefon od Anioła”

Wyd. Albatros,
Platforma internetowa Audeo, 11:08h
Ocena: 9/10 Niecodzienna

Telefon – sprzęt, z którym nie rozstaje się nie tylko każdy nastolatek, ale również dorosły. Terminarz spotkań, kalendarz, skrzynka mailowa, odtwarzam mp3, mp4, a nawet budzik– praktyczny, bo łączy w sobie tak wiele rzeczy, których nie możemy zmieścić do torebki czy plecaka. A na dodatek – miejsce sentymentalnych podróży, nie tylko w dalekie zakątki świata, które możemy wspominać na zdjęciach, ale również te, odbyte poprzez długie SMSowe rozmowy – w głąb ludzkiej duszy. Możliwość szybkiego kontaktowania się, zakupów przez internet, nawigacji. Choć to tylko urządzenie, pokazuje, jakim jest jego posiadacz – co lubi, co jest dla niego ważne, a także co może ukrywać przed światem. A co, jeśli nasz telefon dostanie się w niepowołane ręce? Czy możemy czuć się bezpiecznie?

O Guillaume Musso słyszałam już wiele razy, a nawet kilkakrotnie miałam ww ręku jego książki, stojąc obok księgarskiej witryny. Mimo to, aż do początku grudnia nie zdecydowałam się na lekturę jego powieści. Pan Musso już jako nastolatek postanowił zostać pisarzem. Jego kilkumiesięczny pobyt w Nowym Jorku w wieku 19 lat wzbogacił go o nowe doświadczenia. Do Francji powrócił z głową pełną pomysłów na tematy swoich powieści. Młody francuski autor to absolwent ekonomii - z zawodu nauczyciel. Debiutował thrillerem Skidamarink (2001), doskonale przyjętym przez krytykę. Jego druga powieść Powieść... (2004), zainspirowana wypadkiem samochodowym, z którego cudem uszedł z życiem, sprzedała się we Francji w nakładzie pół miliona egzemplarzy i została przetłumaczona na 11 języków. „Uratuj mnie” i „Będziesz tam?” uczyniły go jednym z najbardziej znanych współczesnych autorów.

Czym tym razem Francuz postanowił zachwycić swoich licznych czytelników? Madeline Greene - dawniej policjantka, teraz prowadzi klimatyczną kwiaciarnię w centrum Paryża. Jonathan Lempereur – jeden z najznakomitszych kulinarnych talentów, który popadłszy w tarapaty, zbankrutował, a na przeszedł zdradę żony, która pozostawiła głęboką ranę w jego duszy. Zupełnie przypadkowo wpadają na siebie na lotnisku w Nowym Jorku. Oboje, nieco zirytowani, patrzą na siebie nawzajem. Nie mają ochoty na uprzejmości. Niestety w zatłoczonej kawiarni jest tylko jeden stolik. Przypadkiem zamieniają swoje telefony, jednak zdają sobie o tym sprawę po dotarciu do celu podróży... Przypadek, czy przeznaczenie? Ludzka ciekawość powoduje, że losy Jonathana i Madeline splatają się, stając się możliwością na rozrachunek z niemiłą przeszłością dziewczyny i szefa kuchni.
Przyznam, że książki audio, które są na rynku nową alternatywą i z pewnością ich „czytanie” nie jest takie samo, jak powieści spisanych na papierze, coś ciągnęło mnie do tych publikacji. Zapach książek, szeleszczące kartki to coś, co kocham, jednak nie zawsze mam czas by usiać z tomiszczem w ręku i odpłynąć w to, co tak kocham – w świat wyobraźni. Liczyłam na to, że audiobook może być dla mnie opcją, dzięki której powieść będę mogła zabrać ze sobą do przepakowanego (jak to zazwyczaj bywa) uczniowskiego plecaka, a także położyć się w łózko z słuchawkami na uszach, wieczorem, kiedy oczy są tak zmęczone, że nie sposób czytać kolejne strony lektury. Czy moje oczekiwania zostały spełnione?

Lekka, a nawet nieco cukierkowa okładka niesamowicie zachęcała mnie – jednego z wielu potencjalnych czytelników, którzy mijali publikację Muso, do lektury. Gdy tylko przeczytałam opis, byłam pewna, że to pozycja dla mnie. Słowo policjantka pozwalało mi liczyć, iż wbrew pierwotnemu wrażeniu nie będzie to jedynie „pozycja na jeden wieczór” spędzony ze słuchawkami na uszach, pod ciepłym kocem i z kubkiem gorącej herbaty w ręce.

Najpiękniejsze lata życia to te, które są jeszcze przed nami.”

Kiedy miałam za sobą pierwszą z pięćdziesięciu sześciu części „Telefonu od Anioła” mogłabym dać sobie rękę uciąć, że książka będzie obyczajówką z silnie zarysowanym wątkiem romantycznym. Dlatego moje zdziwienie przy słuchaniu kolejnych plików było tym większe, gdy okazało się, iż się myliłam. Odkrycie wątku kryminalnego było nie lada gratką dla mnie – smakosza kryminałów. Gratką, ale także zaskoczeniem. Autor, którego po czytanych recenzjach jego powieści w sieci, niezwykle umiejętnie poradził sobie z zagadnieniem przestępczym. Strasznie ciekawie splótł losy dójki obcych ludzi, jednocześnie włączając do historii dawno zapomnianych „przyjaciół” z przeszłości kobiety i mężczyzny. Nie chciałabym nic zdradzam, jednak mogę powiedzieć: będziecie zaskoczeni!

W każdym człowieku jest dobro i zło. Niektórzy z własnego wyboru albo zmuszeni okolicznościami rozwijają to, co w nich najgorsze.”

Co jeszcze spodobało mi się w prozie Pana Guillaume Musso? Muszę powiedzieć, że dawno nie miałam z styczności z pisarzem, który tak indywidualnie podchodziłby do każdego bohatera. W „Telefonie od Anioła” każda z postaci ma swoją odrębną historię, która jest jakoby opowiadana przez cały bieg akcji,a jednak czytelnik wcale tego nie odczuwa. Dzięki Francuzowi możemy się poczuć tak jak w rzeczywistości – poznajemy osobę, a w miarę czasu zagłębiamy się w jej świat. Pisarz świetnie też operował słowem w kwestii opisywania emocji, zwłaszcza tych najbardziej upiornych, które dotyczyły Madeline. Czułam się, jakbym od początku obserwowała jej życie, nawet nie będąc gdzieś obok, ale wewnątrz psychiki dziewczyny. To, co zrobił autor, strasznie wpływało na kształtowanie moich emocji podczas lektury. To właśnie ona była moim ulubionym bohaterem i mimo, ze nie mam takiej przeszłości jak ona, nieco się z nią utożsamiałam podczas czytania. Tak jak młoda Angielka jestem niezwykle wrażliwa na ludzkie cierpienie i lubię doprowadzać sprawy do końca.

Nauka i wiedza są jak tarcza, która chroni przed przemocą, strachem i banalnością.”

Gdy słuchamy audiobooka niezwykle ważny jest lektor. To on buduje swym głosem napięcie, akcentuje poszczególne części historii, a nawet wypowiedzi bohaterów, co dynamizuje oraz nadaje charakteru i odpowiedniego klimatu poszczególnym scenom, akcji i całej fabule utworu. Dlatego, nim zdecydowałam się na „Telefon od Anioła” postanowiłam nie brnąć w ciemno, lecz przesłuchałam kilka ścieżek z głosem Pana Krzysztofa odnalezionych w sieci. Choć mogłoby się wydawać, że dojrzały ton nie będzie pasował do treści lektury, brzmienie to miało w sobie coś tajemniczego, a zarazem przyciągającego, co niezwykle ułatwiało lekturę ;)

Podsumowując, „Telefon od Anioła” to niezwykle lekko napisana pozycja, która łączy w sobie kryminał, romans i głęboką powieść psychologiczno-obyczajową. Emocje, napięcie, czekanie na kolejną minutę lektury – to coś, co uwielbiam, i coś, czego mogłam doznać dzięki Musso. Nie jest to jest to historia, którą tak po prostu odrzucamy w za siebie, ale utwór, który zapada w pamięć. Z ręką na sercu polecam „Telefon od Anioła” (który po prostu muszę sobie sprawić w wersji papierowej), a sama już nie mogę się doczekać, kiedy chwycę za kolejną powieść francuskiego pisarza ;)

Audiobooka miałam przyjemność przesłuchać dzięki uprzejmości platformy internetowej Audeo, za co ogromnie dziękuję ;)

niedziela, 9 grudnia 2012

[107] J. D. Bujak „Bilbord”

Wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 2012, 448 str.
Ocena 10/10 Niecodzienna

Bilbord. Tata prosta, krótka, a zarazem niezwykła nazwa. Większości kojarzy się ze smukłymi dziewczynami, które reklamują przeróżne produkty. Często miłe oku lecz niestety stojące blisko drogi i rozpraszające kierowców pokonujących długie lub krótsze trasy. Reklamy w gazetach, jak i te na bilbordach to sposób na życie, krótka chwila utrwalenia ich piękna, które prędzej czy później przeminie. Mimo to wyzwalają w oglądającym raczej pozytywne wrażenia. Ale czy na pewno?

J. D. Bujak – imiona i nazwisko, które jeszcze półtora roku temu nie były mi znane. Pamiętam, że kiedy czytałam „Listę” za pośrednictwem Google przeszukiwałam wszelkie możliwe zakamarki sieci, by dowiedzieć się choć słówko o tej niezwykłej debiutującej pisarce, którą początkowo po niezwykle tajemniczym zapisie na okładce, uważałam za mężczyznę. Asia od urodzenia zakochana w muzyce. Choć ukończyła architekturę i urbanistykę, zajęła się pisarstwem. Chłodny ścisły umysł otwarty na niewytłumaczalność, inność i mistycyzm. A prywatnie – najmilsza osoba jaką znam ;) Nie tylko uprzejma, ale również kontaktowa, pełna optymizmu pisarka. 

Krzysztof Pasłęcki – właściciel świetnie prosperującej, uroczej kwiaciarni w centrum Kazimierza Dolnego, ukochany partner mądrej i oddanej kobiety, dobry przyjaciel i szef – ma wszelkie powody, by uważać się za człowieka sukcesu. Wiedzie spokojne, szczęśliwe życie, które nagle urywa się wraz z wizytą dawnego przyjaciela – policjanta Feliksa Pokornego. Kim jest Pokorny i jaką wiadomość przekazał? Co łączy Pasłęckiego z serią wyjątkowo brutalnych morderstw? Odpowiedzi na te pytania są zaskakujące, a w obliczu tragedii, otaczający Krzysztofa Pasłęckiego świat okazuje się zupełnie inny niż dotychczas.” - i bez tego krótkiego opisu z tyłu okładki miałam wielką ochotę na najnowszą publikację Asi Bujak.
Fiszek niewiele, ale...

Kwietniowy, zimny poranek, a ja razem z koleżanką przebijam się przez miasto, by jak najszybciej dotrzeć do ulubionej księgarni. Pod drzwiami sklepu jestem prędzej niż sam sprzedawca. Kiedy książkę mam już w rękach i idę ze znajomą w stronę szkoły ona mnie pyta:
-Co to za książka?
- Mojej znajomej. Piszę genialne kryminały – odpowiadam.
- To będziesz musiała mi ją kiedyś pożyczyć – mówi, a ja już wiem, że zarażę zafascynowaniem prozą Asi nie tylko Karolę ;)

Palce w kielichach tulipanów, brutalne ułożenie kobiety, która przed kilkoma minutami zmarła przy porodzie, a na dodatek ta wirówka – kolejne morderstwa i gesty seryjnego mordercy coraz to bardziej mnie zaskakiwały. Cały czas brakowało mi jednak jednego elementu układanki – co łączy kobiety (wzajemnie ze sobą) i jaki jest motyw mordercy? Po lekturze „Listy” czułam, że wszystkiego mogę się spodziewać nie tylko po kolejnych „pomysłach” na mord, ale również po pobudkach zabijającego. Każda kolejna strona zaskakiwała i choć robiło się już ciemno za oknem i dobrze wiedziałam, że jedno z makabrycznych morderstw napędzi mi trochę strachu, nie mogłam przestać czytać.

Pstryk. Włączona. Wiedział, że baterie są na wyczerpaniu, a drugich takich nie znajdzie w całym domy. Chciał, żeby latarka świeciła zawsze, kiedy jej potrzebuje, kiedy się boi.”

Dowody "zbrodni" - zdjęcie moich dochodzeniowych poczynań.
Przyznam, że dawno, tak nie wciągnęłam się w rozgrywki psychologiczne autora kryminału, które w „Bilbordzie” zafundowała swoim czytelnikom Asia. W pewnym momencie czytania publikacji moja ciekawość doszła do tego stopnia, że sama chwytałam za kartkę i zapisywałam kolejne nazwiska zamordowanych i przeróżne fakty i okoliczności dotyczące morderstw. Choć nic szczególnego nie wyszło z mojego „dochodzenia”, mój szósty zmysł pod[powiadał, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda – mordercą nie będzie „pewniak” wg Pokornego. „Bo przecież czym autorka zaskoczyłaby czytających? Ale jak nie on, to kto? A może jednak będzie tak, jak obstawia detektyw” - takie błędne koło zataczało się w mojej głowie, kiedy czytałam najnowszy kryminał Joanny Bujak.

Puławy późnym popołudniem były wyjątkowo puste, przynajmniej przelotówka, problem zaczął się zaraz za miastem, gdzie drogowcy łatali dziury w asfalcie.
- Oni się chyba wszyscy zmówili, żeby akurat dzisiaj.”

Autorka z kolei zapunktowała u mnie nie tylko świetną budową fabuły i zmiennym biegiem akcji, ale również strasznie realistycznie ukazanych tłem Polski. Piętnując działanie policji czy „piękno” załatanych polskich dróg, umożliwiła czytelnikowi poczucie klimatu, gdyż często samego dotykały go opisywane wydarzenia. Przez taki splot akcji z drugim planem, można było pomyśleć, że Nas również mogą spotkać takie sytuacje. Jednocześnie Asia wprowadzała napięcie i dreszczyk emocji, co dla dobrego kryminału jest konieczne.

Przebijali się zatłoczoną Puławską w stronę zjazdu na siódemkę w kierunku Radomia i Kielc, rozmawiając o korkach, remontach dróg, budowie stadionów prze mistrzostwami Europy oraz o życiu.”

Postacią, która bezwzględnie skradła moje serce, nie był, jak można by się spodziewać niezwykle męski, a przy tym opiekuńczy i zaradny Krzysztof, a zdecydowany, a czasem nieco opryskliwy Pokorny. W tym mężczyźnie fascynowała mnie nieustępliwość i zdecydowanie w swoich dzianiach. Jednak największe uznanie w moich oczach budziła jego sprzeczność charakteru – mimo iż był określany przez twarde zasady, stalowe ramy i racjonalne spojrzenie na sprawę , był niezwykle opiekuńczy w stosunku do tych, których kochał, zwłaszcza Krzysztofa, który był dla niego niczym syn i za którego to czuł się odpowiedzialny.

Mruganiem odpędził łzy. Nie przy Krzysztofie nie będzie się rozklejał. Musi być twardy jak skała. Jak opoka.”

Czytając ;)
Kolejnym ciekawym aspektem lektury, który nieco aż mnie zaszokował był syndrom, którego doświadczył Krzysztof. Początkowo myślałam, ze ktoś faktycznie wchodzi w nocy do domu mężczyzny i zadaje mu rany. „Ale jak?” - kombinowałam. Z czasem zaczynałam się zastanawiać czy to może nie on sam zadaje sobie rany, ale wydawało mi się to nader irracjonalne. Przyznam, że Asia niezwykle umiejętnie po raz kolejny zagrała „melodię” wg której krążyły moje myśli, choć kierunek był zupełnie wręcz odwrotny.

"Ty jesteś sobą, a nie swoim ojcem. Co z tego, że on jest przestępcą, skoro wyrosłeś na dobrego, łagodne człowieka? Złe czyny rodziców nie mogą być wiecznym piętnem. Nie mogą skreślać dzieciaków z listy potencjalnych dobrych obywateli. (…) Za dobrze cię znam i wiem, że nigdy nie skrzywdziłbyś ani mnie, ani naszych dzieci.”

Podsumowując, muszę powiedzieć, że dawno nie czytałam pozycji, która nie tyle zawładnęła moimi emocjami, ale właśnie psychiką. Kolejne strony niosły za sobą następne rozmyślania – spirala coraz bardziej się skręcała. Po lekturze, która choć nie dorównała „Liście”, czułam, że mogłabym zaraz zacząć czytać od początku. I choć opinię spisuję po ponad dwóch tygodniach od lektury, jedno wiem na pewno – Asi i wydawnictwo Prószyński i S-ka chcę kolejną książkę!

-------------------------

Dość długi czas nie pisałam. Wpłynęła na to nie tylko przegrana (i to dwa weekendy z rzędu) mojej ulubionej drużyny, ale również mała dezorganizacja czasu. Bywały dni, kiedy wykończona padała na łóżko koło godziny jedenastej, ale miały miejsce też momenty, kiedy aż mną władało, żeby usiąść do napisania opinii, ale komputer był niestety „zajęty” przez którąś z sióstr lub tatę. Zbliżają się Święta – magiczny czas, nie tylko dla ciała (odpoczynek), ale również dla duszy. Święta, które będą chyba jednymi z najpiękniejszych – spełnią się moje największe marzenia. Obiecuję się wziąć na dniach za pisanie i opublikować recenzję „Odysei...” i „Telefonu od Anioła”. Jak tylko zmodernizuje stronę Projektu Musierowicz, nad którym opiekę przekazała mi Karolina, przedstawię Wam (mam nadzieję, że znajdę wśród czytelników mojego bloga Musierowiczoholików) idee wyzwania i nową, odświeżoną stronę, o którą tak długo dbała Karolina.