poniedziałek, 28 kwietnia 2014

[143] Cesarina Vighy „Ostatnie lato”

Wydawnictwo M,
Kraków 2011, 164 str.
Ocena: 7/10 Dobra

Lato bywa upalne, ale jednak odprężające i pozwalające choć na chwilę oderwać się od szarej codzienności. Czasem zdarza się, że jest to ciężka przeprawa przy panującej gorączce w pracy, a nawet w domu. To moment przerwy od szkoły dla uczniów, czasu zbiorów dla rolników albo po prostu chwila odpoczynku dla osób odrywających się w tym czasie od korporacyjnej rzeczywistości. Mimo to lato może być niczym kruche stąpanie po lodzie w kierunku nieuniknionej przyszłości. Może być to mgnienie oka, które sprawi, że zaczniemy inaczej spoglądać na świat. Nawet jeśli te spojrzenie miało by trwać ułamek sekundy warto...

Przyznaję, że niezwykle ciekawiła mnie postać autorki, która w ostatecznym momencie życia postanowiła napisać o tym, czego doświadczyła przez te wszystkie lata. Cesarina Vighy urodziła się w 1936 r. w Wenecji. Już w latach dzieciństwa ciekawili ją otaczający ludzie i zdecydowanie wyróżniała się spośród swoich rówieśników. Talent aktorski i zamiłowanie, które zakiełkowało w niej już w najmłodszych latach, przesądziło o wielkim szacunku i ciekawości wobec teatru. Ukończyła studia filozoficzne na Uniwersytecie w Padwie. Większość życia spędziła natomiast w Rzymie. Jej spokojne życie u boku córki i męża stanęło na głowie w momencie, kiedy dowiedziała się o chorobie - stwardnieniu zanikowym bocznym, które z czasem sprawiło, że nie była w stanie samodzielnie wykonywać najprostszych czynności. Nim odeszła oddała w ręce czytelników historię swojego życia – świadectwo pogodzenia się z losem, przemijaniem, cierpieniem i śmiercią. Cesarina Vighy zmarła w 2010 r.

Spisując własną autobiografię Pani Cesarina podejmuje rozważania nad cierpieniem, które często opisuje nie tylko jako udrękę, ale wręcz przeciwnie – akceptuje je, opisując wszystko niezwykle prosto z nutką sarkazmu i szczyptą zaskakującego humoru. Nie stara się niczego „wynieść na piedestał” - wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że jej opowieść ma być swoistym znakiem dla innych chorych, że można żyć, doszukiwać się w życiu pełnych piękna i szczęścia chwil, mimo balastu, jaki niesie ze sobą dolegliwość. Jak głosi opis na okładce książki – uświadamia czytelnikowi, że nie opisuje czegoś przerażającego, bezlitosnego, a czasem nawet drastycznego, ale:

Życie naznaczone, ale piękne. I pełne marzeń, wspomnień, duchów, mądrości”.

Kiedy pozycja trafiła w moje ręce, mając wiele spraw na głowie, postanowiłam, że jej lektura będzie mi umilać czas podróży autobusami ze szkoły. Choć tematyka publikacji nie jest łatwa, postanowiłam czytać ją w miejscach, gdzie ludzkie oko nie jest tak wyczulone na małe szczegóły, licząc, że poprzez „Ostatnie lato” zacznę dostrzegać więcej wokół siebie. I tak też się stało. Kolejno czytane dwa, czasem trzy rozdziały sprawiały, że niespiesznie poznawałam historię pełną małych (sporadycznie nieznośnych) szczegółów, niewielkich, ale znacznych radości. Słowa świadectwa pełne prawdy, a niekiedy może i niepewności...

Dawno nie pamiętam pozycji, w którą tak trudno było mi się w pełni zaczytać jak w „Ostatnie lato”. Podczas lektury tejże powieści niewątpliwie nadrzędnym słowem stał się spokój okraszony muzyką płynącą z słuchawek (o ile o względnej harmonii można mówić w autobusie). Dość mozolnie przychodziło mi czytanie obrazów z pierwszych lat życia kobiety. Często gubiłam się między jej wspomnieniami, niektóre informacje wydawały mi się zapisane dość chaotycznie. Choć to autobiografia i od piszącego zależy, co chce przekazać czytelnikom, trochę denerwowało mnie ten nieporządek i znacznie utrudniał i tak już ciężką pod względem przemyśleń, lekturę.

(...) życie widziane z bliska to tragedia, z oddali – komedia.”

Rozdziałem, który według mnie najbardziej zapada w pamięci jest jeden z dłuższych opatrzony tytułem „Rady pani La Palisse”. Wydawać by się mogło, że w tej części spotkamy się z opowieścią na temat wskazówek pani La Palisse. Jednak rzeczywistość okazuje się zgoła inna. Począwszy od nieco zabawnej rymowanki, przechodzimy do stworzonego przez Panią Z. minidekalogu do ludzi chorujących tak jak ona. Kolejne punkty – jedne bardziej poważne, inne nieco zabawne – pokazują, że kobieta oswoiła swoją sytuację. Szczególnie spodobał mi się fragment następujący po dziesiątym przykazaniu:

Ojciec Niebieski zatrzymał się, gdy doszedł do dziesiątego przykazania: najwyraźniej szkoda Mu było Mojżesza, który musiał zejść z góry Synaj w sandałach, wlokąc ze sobą dwie ciężkie kamienne tablice. Ponieważ my piszemy na lekkich kartkach, możemy dodać jeszcze kilka zaleceń.”

I tak dochodzimy do przykazania numer trzynaście, właściwie wieńczącego poprzednie zasady wyznawane przez narratorkę powieści. Należy więc zdobyć lub pielęgnować w takiej iście kryzysowej sytuacji nic innego, jak poczucie humoru. Myślę, że doza śmiechu jest niezwykle ważna przy borykaniu się z tak poważną dolegliwością jak stwardnienie zanikowe boczne, bo przecież, jak pisze autorka:

Jest wiele rzeczy na świecie, z których można się śmiać: inni ludzie, my sami, sprawy, które wydawały się wam ważne, a teraz okazały się głupstwem. Jest to chwila, w której nasze oko widzi najjaśniej.”

Ostatni rozdział uzmysławia czytelnikowi, że faktycznie było to tytułowe „Ostatnie lato” Pani Z. Kobieta odeszła, nie doczekawszy, tak jak przeczuwała, końca lata. Moment ten, ta chwila ulotna opisywana w „Białym kosie” wprawia czytelnika w nostalgię. Muszę przyznać, że czytając ten niezwykły kawałek podsumowujący jakby chwile ostateczne chorej, zaczęłam się zastanawiać nad własną śmiercią, odejściem bliskich, tych których kocham. Tak jak i ona, odchodzi kos, ale jego historii bohaterka nie miała już okazji poznać. Wszystko koniec końcom nadchodzi prędzej czy później...

W pewniej chwili. W pewnej chwili. W pewnej chwili...”

Myślę, że cudzie wspomnienia naprawdę trudno jasno i konkretnie ocenić, ale jeszcze trudniej je odczytywać. Sentymentalni, będą w nich odszukiwać małych szczegółów, przedmiotów ważnych w życiu przez to, że przypominają kogoś, coś (?) Romantycy będą upatrywać kwiecistych opisów doznawania miłości, a realiści – konkretów. Myślę, że każdy z nich znalazłby w tej pozycji coś dla siebie. Trzeba jednak umieć dobrze szukać, bo nie zawsze słowa podane są na tacy, ale wręcz przeciwnie – wypisane między wierszami.

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa M, za co serdecznie dziękuję ;)

środa, 23 kwietnia 2014

[142] Lech Jęczmyk „Światło i dźwięk”

Wyd. Zysk i S-ka,
Poznań 2013, 278 + zdjęcia
Ocena: 6/10 Niezła

W walizkę pakujemy ubrania, wszelkie szpargały i ważne rzeczy, gdy wyjeżdżamy w daleką podróż. Możemy w nią też spakować książki podczas przeprowadzki czy też zrobić z niej prezent urodzinowy, jak to kiedyś uczyniła Meme. Bagaż to też idealne miejsce, w które można tak po prostu zapakować wspomnienia, zapiski, zdjęcia i słowa utrwalające to, co było dla Nas kiedyś ważne i pragniemy to pozostawić na dnie serca tudzież właśnie jakiegoś kartonika :)

Lech Jęczmyk to wydawca, tłumacz, publicysta, który tym razem spisuje to co go otaczało, stając się widzem w spektaklu nazwanym ŻYCIEM. Człowiek, który publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Frondzie”, „Gazecie Polskiej” czy „Rzeczpospolitej” to tłumacz książek Vonneguta, Hellera, Dicka i Le Giun. Spod jego pióra w minionych latach wyszły trzy zbiory esejów m.in. „Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze”, który to jest jedną z jego najbardziej znanych publikacji. W 2011 otrzymał on nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za całokształt twórczości. 

Praca, służy ludziom, a to dla mnie było ważne, tego nauczył mnie ojciec.” 

Lech Jęczmyk zafascynowany różnością światów, w jakich przyszło mu żyć, tworzy kalendarium własnych wspomnień, Nie układa nic w pełni chronologicznie, bo przecież to nie czas jest w jego opowieści najważniejszy. Liczy się „Światło i dźwięk”, w blasku i przy którym przyszło żyć mężczyźnie na różnych planetach, w różnych miejscach kraju i w wszelakim towarzystwie. Ten bystry obserwator pokazuje czytelnikowi to, co czasem udawało się zrozumieć, gdy w swej pamięci złożył wszystko w ciągi niczym kamera filmowa. Poprzez pozycje starał się pokazać smak, zapach i odgłos tego, czym okazało się być dla niego życie. 

Ostatnim razem, kiedy czytałam wspomnienia spisane w książce opatrzonej „Ciotki”, miałam za sobą niezwykłą lekturę naszpikowaną smaczkami codzienności. Wiedziona przeczuciem, że teraz mogę zaznać podobnej rozkoszy, chwyciłam za pozycję Pana Lecha Jęczmyka. Był chwilę, kiedy lektura wręcz płynęła mi przed oczyma, bywały i te, kiedy strony rozpoczynałam przewracać wolniej. Ale jak wypadła cała publikacja?
Wielkim atutem powieści, przynajmniej wg mnie jest to, że kolejne rozdziały w większości nie są zależne od siebie i bez problemu mogą funkcjonować samodzielnie. Muszę się przyznać, że nie raz zdarzyło mi się zajrzeć w spis treści, który skądinąd bardzo sobie cenię we wszelkich książkach, by potem wcześniej zajrzeć do rozdziałów, które najbardziej intrygowały mnie swoim tytułem bądź tematyką :) I tak dość prędko po zaczęciu lektury trafiłam na opowieść o Popiełuszce, „Przygody z filmem” czy „Judo i zen”, które to jeszcze bardziej rozbudziły moją ciekawość i zachęciły do lektury pozostałych, często wcześniejszych części „Światła i dźwięku”.

Do rzeczy, które przypadły mi do gustu, prócz świetnej w lekturze czcionki, jest wkładka ze zdjęciami. Moim zdaniem w pozycji, która traktuje o wspomnieniach jest to świetną sprawą – czytelnik ma możliwość spojrzenia na wszystko zupełnie bezpośrednio, a nie tylko za pośrednictwem własnej wyobraźni, która zupełnie inaczej kreuje rzeczywistość. Bardzo lubię czarno-białe zdjęcia, tym radość z ich przeglądania i to kilkakrotnego, była tym większa. Dzięki fotografią mogliśmy nie tylko zobaczyć kawałek Bydgoszczy, rodzinę i przyjaciół autora, ale również Pana Lecha w różnym wieku, począwszy o młodzieńczych lat, po późniejsze chwile życia.

Wielkim atutem poszczególnych opowieści, wśród których mojego ulubieńca upatrzyłam sobie w historii zatytułowanej „Popiełuszko”, o której to już wcześniej wspominałam, było to, że nic w nich nie było przesadnie rozwlekanych, tylko po to, by zapełnić kolejne strony. Wręcz przeciwnie – nic nie jest tu przegadanie, a człowiekowi zdaje się wręcz wydawać, że każde słowo jest obliczone od początku do końca i w pełni przemyślane.

Kiedyś ksiądz odwrócił głowę, zobaczył, że za nim stoję i powiedział: 'Kiedy ten człowiek jest ze mną, to ja się nie boję'. Pode mną ugięły się kolana. Ksiądz Jerzy dodawał odwagi tysiącom ludzi, a przecież żył w ciągłym zagrożeniu, latami na pierwszej linii frontu. A to jego zdanie było najważniejszą pochwałą, jaką w życiu otrzymałem.”

Jeśli chodzi o rozdziały, które bezpośrednio dotyczyły polityki, muszę powiedzieć, ze nieco ciężko mi się je czytało. Zwłaszcza te dotyczące naszego kraju po 1970 roku. Myślę, że wynika to gównie z racji, iż nie dotarliśmy tam jeszcze na lekcjach i i zdecydowanie łatwiej i krócej przebiegała w moim przypadku lektura np. wydarzeń '56, zwłaszcza, że ten czas w historii szczególnie mnie interesuje. Dalsze lata, bliższe już współczesności, choć znane mi są z zdarzeń wtedy rozgrywających się, nieco ciągły się – nim w głowie odtwarzałam kolejne elementy dziejów Polski, musiało minąć kilka chwil, by z radością przystąpić do lektury danej części. Mimo tych małych mankamentów wyśmienicie czytało mi się m.in. „O PRL-u pozytywnie”.

Podobało mi się, że każdy zdrowy mężczyzna odbywał służbę wojskową i mógł być powołany do obrony kraju lub walki z klęskami żywiołowymi.”

Tym, co mnie osobiście ujęło, a może nie być w pełni zauważalne to wstęp „Dlaczego wspomnienia” i (uwaga!) podziękowania. W pierwszej części Pan Jęczmyk skutecznie przekonuje czytelnika do tego, że warto wspominać, oglądać się wstecz na minione życie. Jak słusznie zauważył – gdy wracamy pamięcią do tego, co było nie spisujemy faktów historycznych, a głównym wyznacznikiem wartości lektury nie jest dokładność przypisów, lecz to, jak my przedstawimy rzeczywistość, która otacza człowieka podczas kolejnych etapów jego życia. W podziękowaniu za to uchwyciłam jedno zdanie, które nie tylko wywołało uśmiech na mojej twarzy, ale i nieco rozbawiło z racji, iż znam mężczyzn, którzy nie raz nie dwa twierdzili, że to oni są nadrzędnym punktem „wszechświata”.

(...) gdyby nie dobroć kobiet, zginąłbym marnie jak biedronka przechodząca na piechotę przez ruchliwe skrzyżowanie.” 

Podsumowując, przyznaję, że choć niezbyt często podejmuję się czytania czyiś wspomnień, te, spisane w dość charakterystyczny sposób, płynnym i lekkim stylem, czytało mi się z wielką przyjemnością. Mimo, że bywały momenty, kiedy po prostu musiałam odpocząć od książki i tak szybko podanego „życiowego nakładu”, powracałam do lektury, by po kilku minutach dość sprawnie wertować kolejne strony. Nie jest to jednak pozycja dla wszystkich – polecam ją tym, którzy lubią odkrywać piękno codzienności za pośrednictwem życia innych.

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości portalu Sztukater i wydawnictwu Zysk i S-ka, za co serdecznie dziękuję ;)

czwartek, 17 kwietnia 2014

[141] Paulina Maćkowska „Moja Irlandia”

Wyd. Novae Res,
Gdynia 2013, 282 str.
6/10 Niezła

Wielu Polaków ostatnimi laty znajduje swoje szczęście na Zielonej Wyspie. Kraj w Europie, w którym mieszka wielu naszych rodaków niewątpliwie może okazać się świetną możliwością na polepszenie swoich zarobków. Dla Marii miało być to miejsce, w którym jej związek z Michałem miał na nowo rozkwitnąć. Jednak rzeczywistość nie zawsze okazuje się taką, jakbyśmy sobie wyobrażali. Czy przykrości i ciężkie chwile mogą stać się punktem wyjścia do odkrycia siebie na nowo i odnalezienia prawdziwego szczęścia?

Trzydziestoletnia Maria przylatuje do Irlandii Północnej, w której już od jakiegoś czasu pracuje jej chłopak. Dziewczyna zaczyna od dziś życie w nowym kraju u boku ukochanego. Pozornie niczego jej nie brakuje – ma piękny dom, przystojnego mężczyznę u boku i dużo wolnego czasu, kiedy Michał jest w pracy. Jednak czegoś jej brakuje. Czego? Nie ma pojęcia. Z czasem ma się okazać, że droga do odkrycia tajemnicy szczęścia nie musi być prosta, ale wręcz przeciwnie – kręta i wyboista. A wystarczy tylko jeden mały krok, by ruszyć ścieżką ku spełnieniu.

To my sami budujemy swój świat (…). Wiele osób tego nie dostrzega, szukają rozwiązań problemów poza sobą, a to zawsze prowadzi na manowce.” 

Autorka książki przez kilka lat mieszkała w Irlandii, przez co czytelnik może domyślać się, iż Pani Paulina w warstwie opisów miejsca, wzorowała się na własnych doświadczeniach. Na co dzień pracuje z osobami chorymi psychicznie. Prywatnie zaś jest mamą ośmioletniej Oliwii i czteroletniej Wiktorii. Co zdecydowanie można zauważyć po lekturze interesuje ją człowiek, jego życie i jego przemiany duchowe i psychiczne. Tak jak bohaterka „Mojej Irlandii” Pani Maćkowska pragnie odnaleźć siebie w zgiełku świata. Dlatego też podąża marzeniami. Tą cechę nadała również swojej bohaterce, pokazując w ten sposób, że zdanie „jesteś człowiekiem, masz prawo do swojego zdania, do robienia głupot i błędów, do własnych decyzji.” staje się najprawdziwszym przekazem powieści, choć niezapisanym na jej kartach.

Maria podejrzewała, że większość naszych decyzji jest podszyta lękiem. Ludzie boją się podejmować decyzje. Wolą zagmatwać, zamanipulować, oszukiwać innych i siebie, byle by tylko nie brać odpowiedzialności za swoje czyny.” 

Na lekturę „Mojej Irlandii” zdecydowałam się z racji, iż moja kuzynka od wielu lat mieszka w Irlandii i ciekawi mnie to miejsce. Drugim powodem, który wpłynął na decyzję była... szachownica na okładce (tak to jest jak komuś szachy w głowie) :) Trudno było mi jednak w pełni wejść w opowieść Pani Pauliny. Cały czas nie mogłam „złapać byka za rogi” i z uśmiechem na twarzy, bądź też powagą, kiedy tego sytuacja wymagała, czytać.

Trzeba kochać i dawać z głębi serca. Wyłącznie wtedy człowiek może być szczęśliwy.”


Nawet odłamana gałązka może być zakładką :)
Niewątpliwym atutem powieści są tematy antropologiczne, które porusza w swojej publikacji Pani Maćkowska. Nie jest to wbrew pozorom książka o kobiecie, która wyjechała do Irlandii za pieniądzem. To historia dziewczyny, która na wyspie dostała szansę od losu, by na nowo odnaleźć siebie i zobaczyć czego tak naprawdę pragnie i kim jest. Pisarka genialnie opisuje rozmyślania Marii, której nierzadko zdarza się oderwać na krótki moment od otaczającej rzeczywistości, by porozmyślać nad własnym przemijaniem i swoimi marzeniami. Bohaterka może być śpiewnym przykładem odrodzenia się na nowo dla samej siebie (i nie mówię tu tylko o bieganiu, nauce języków czy zajęciach z fotografii) i odkrycia drzemiących w człowieku pokładów najzwyklejszej radości z tego, co otacza ludzi na każdym kroku.

Tym, co zapadło mi w pamięć, mimo kolejnych przewracanych stron, był fragment o szkole i tym, co człowiek może z niej wynosić:

Dlaczego w szkole uczą nas pisać wypracowania, rozwiązywać równania, a nikomu nie przyjdzie do głowy, by nauczyć nas, jak żyć? Co powinno być ważne? Jak wyrazić i poznawać siebie? Tyle czasu i wysiłku poświęcamy na kształtowanie intelektu, a ile na rozwój duszy? Maria przynajmniej nie pamiętała takich lekcji.” 

Muszę powiedzieć, że po przeczytaniu tych kilku wersów, naszła mnie głęboka refleksja na temat tego czy szkoła uczy człowieka jak żyć. Niewątpliwie, przeczytawszy tą myśl, byłam nieco zaskoczona spostrzeżeniami Marii. Miejsca nauczania bywają różne, jednak wydaje mi się, że w każdej, nie bezpośrednio, a raczej między zdaniami, słyszymy mądre rady ludzi, którzy nie tylko doświadczyli różnych rzeczy jako nauczyciele, ale przede wszystkim jako ludzie. Być może to ja trafiłam na pedagogów, którzy prócz intelektu, kształtują duszę, ale tacy zapewne istnieją. Tym, którzy pojawili się na mojej drodze dziękuję :)

Co sprawiło, że ocena gwałtownie zmalała mimo świetnych fragmentów wypływających wprost z wnętrza człowieka i mogących być mądrościami życiowymi? Momentami nieprzystępnym i nie ułatwiającym lektury okazał się język. Pierwsze moje podejście do książki zakończyło się na zaledwie sześćdziesiątej szóstej stronie. Przerwałam na jakiś czas lekturę, nie mogąc przyzwyczaić się do struktury zdań, która momentami wydawała mi się wręcz szkolna. Autorka znacznie upraszczała język, gdy opisywała to, co dotykało Marię, sprawiając, iż zakrawał on na sprawozdanie pisane w szkole, a nie powieść kobietą. Kiedy zaś Pani Paulina przechodziła do przeżyć wewnętrznych bohaterki, byłam pełna podziwu dla słownictwa, jakim operowała i nie mogłam się nadziwić, że oba te fragmenty wyszły spod pióra jednej osoby.
 
Świetną sprawą okazały się zdjęcia dołączone do fragmentów opisujących najpiękniejsze zakątki, w jakich miała okazję być główna bohaterka. Pani Paulina każde z tych miejsc opisywała w taki sposób, że z każdym kolejnym zdaniem czytelnik co raz bardziej mógł zarysować sobie przestrzeń oczyma wyobraźni. Język, którym pisała zyskiwał na plusie swą naglą, w porównaniu do poprzednich stron, plastycznością i barwnością.

Z jednej strony drogi rozciągał się widok na morze, z drugiej na porośniętą wrzosami górę. Był to wprost bajkowy obrazek. Maria pomyślała, że jest to wymarzone miejsce dla leśnych duszków i ślicznych wróżek. Pewnie hasają sobie po okolicznych wrzosowiskach i ganiają się z wiatrem, gdy ucichnie tupot nóg ostatnich turystów.” 

Trudno jest mi jednoznacznie ocenić książkę Pani Pauliny. Z jednej strony pisarka zagłębia się w tematy antropologiczne i sprawia, że czytelnik, tak jak Maria, zaczyna zastanawiać się czego pragnie i czy czuje się szczęśliwym. Lektura przebiegała niespiesznie, a ja zastanawiałam się co oczekuję od siebie, co chciałabym w życiu osiągnąć i jaki kształt mu nadać. Z drugiej jednak męczący język, który znacznie wpływa na samopoczucie czytającego i sprawia, że czasem przychodzi odłożyć książkę na jakiś czas. Żmudnie opisywane kolejne czynności bohaterki po dłuższym czasie zaczynają wręcz denerwować w swojej dokładności czytelnika. Myślę, że gdyby poskąpić trochę codziennych czynności wykonywanych przez bohaterkę, książka ukazywała by się w znacznie jaśniejszym świetle.

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwu Novae Res, za co serdecznie dziękuję ;)

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Meme podsumowuje - MARZEC 2014

Kolejny miesiąc za pasem – jakże emocjonujący, pełen czytania, ciężkiej pracy i małych - wielkich radości wśród szarej codzienności. Od miesiąca cisza na blogu, choć czytam, piszę, a książek na półkach przybywa. Dziś opowiem, co wydarzyło się w tym miesiącu i jakie plany czekają na mnie w nadchodzących dniach kwietnia. 

Marzec był niewątpliwie bardziej intensywny od swoich poprzedników zwłaszcza, jeśli chodzi o szkołę (w której ganiali nas ostatnimi sprawdzianami i pracami klasowymi w dość nierzeczywistej liczbie, ale to chyba tak jak wszędzie wśród klas maturalnych) i czytanie oraz wszystkie przedsięwzięcia kulturalne z tym związane.

W marcu miałam okazję brać udział w przedsięwzięciu „PrzyTARGaj KSIĄŻKI” zorganizowanym przez Czytelnisko w Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu. Pierwszy raz brałam udział w tej imprezie, choć wiele już o niej słyszałam. Przyjmowanie tomiszczy zaczęło się już o 15:30, a gdy dotarłam na miejsce kilka minut po 16:00 zobaczyłam prócz uśmiechniętej Ani znanej mi z Debaty Blogerów, tłumy ludzi. Widok osób krzątających się po trzech salach między literaturą dziecięcą i młodzieżową, kobiecą i obyczajową, kryminalną i fantastyczną bił wręcz po oczach. Multum ludzi, stosy książek – istny raj dla książkoholika. Choć początkowo nie mogłam się odnaleźć w nowo poznanej rzeczywistości, teraz wiem, ze nie mogę się już doczekać kolejnej edycji :) (niżej prezentuję zdjęcie przed i po wymianą). 

Tydzień później, bo 22 marca udałam się natomiast na spotkanie z nikim innych jak autorką mojej ukochanej „Ballady o ciotce Matyldzie” - Panią Magdaleną Witkiewicz. Wychodząc, brakowało mi słów, ale dokładniej (nie mogę sobie poskąpić relacji ze spotkania, choć moje zdjęcie z Panią Magdą zabójcze nie jest) opowiem Wam o tych kilku godzinach, za jakiś czas. Na spotkaniu nabyłam „Szkołę Żon”, w którą prędko się zaczytałam. Prócz mnie po lekturze są już przyjaciółka i siostra. 

Jeśli chodzi o bilans przeczytanych książek – do listy mogę dopisać pięć pozycji. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolona z marcowych lektur, zarówno szkolnych – zwłaszcza zachwyciłam się „Dżumą” Camusa – jak i własnych. Tu serce skradła Pani Magdalena Witkiewicz z swoją niezwykle motywującą „Szkołą Żon”. W pozostałych książkach także udało mi się znaleźć kilka wartościowo opisanych aspektów ludzkiego życia. W marcu zaczęłam również kończyć dwie zaległe lektury szkolne, z którymi mam nadzieję – uwinę się na dniach :) 

A kwiecień? Połowa już niemal za mną... Te ostatnie dni miesiąca i szkoły chciałabym przede wszystkim poświecić na systematyczne działania jeśli chodzi o ostatnie powtórki do matury, czytanie pozycji do pracy maturalnej, jak również po prostu pisanie. Będzie ciężko, ale motywacja jest ogromna. 


Edit: Ach, skleroza! Zapomniałam o wynikach konkursu. Szkoda, że tak niewiele osób wzięło udział w zabawie, ale liczę, że może następnym razem znajdzie się Was więcej. Dziś chciałabym pogratulować Ellenie D., która otrzymuje "Stalowe szpony" i Jowicie Zab, do której pofruną "Murzyni we Florencji" :) Dziewczyny, czekam na maile z adresami :D