Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6/10. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 8 września 2015

Michał Mazurek "Bałkany zebrane z asfaltu"

Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2015, 242 s. + zdjęcia
Podróże są sensem życia wielu ludzi. Lubimy podziwiać, zachwycać się i z aprobatą patrzeć na to, co przed laty stworzyli nasi przodkowie. Podczas podróży nie tylko zabytki i pozostałości szeroko pojętej kultury zapierają dech w piersiach. Niesamowite są te widoki, dotąd mijane w pośpiechu, które łakniemy spragnieni nienaruszonej natury. Dla takich krajobrazów warto bowiem wsiąść na motocykl..

Michał Mazurek to człowiek który kocha. Tym wyjątkowym uczuciem darzy nie tylko kobietę, ale swój motocykl. Każdy kolejny, który towarzyszył mu podczas innych wojaży, pozostawia wspomnienie. Nie raz bardziej mgliste, innym razem wyraźniejsze. Na tym pojeździe przebył już niejedną drogę, poznając ciekawe zakątki świata. Jego motor, jakimkolwiek by nie jechał, jest jednak czymś więcej niż środkiem lokomocji za sprawą którego pokonuje kolejne odległości. Te dwa kółka są dla niego wszystkim - ogromną pasją i nieopisywalną przyjemnością.

Za pośrednictwem motoru mężczyzna przemierza tysiące kilometrów dróg asfaltowych oraz nie mniejszą ilość ścieżek polnych czy wiejskich dróżek. Przejeżdża przez duże miasta, maleńkie miasteczka i miejsca, których niekiedy nie ma na mapie. Niemalże płynie z wiatrem okalającym jego sylwetkę przez gęste lasy, pomiędzy suchymi polami i ścierniskami. Zapuszcza się w góry, przecina granice kolejnych państw. Nie tylko tych, które nie mogą narzekać na brak dobrobytu. Dociera też do miejsc obarczonych znamionami wojny i regionów zniszczonych mijanymi latami. Wszystko po to, by odkryć miejsca i ludzi, o których nie wspomina się w przewodnikach turystycznych.

Wspominając jedną z ciekawszych podróży, Michał Mazurek postanawia we wspomnieniach powrócić do znanych miejsc już nie sam. Zabiera w tą niekiedy sentymentalną, ale zawsze pełną piękna podróż swoich czytelników. Jest to nie tylko eskapada po mniej znanych zakątkach Europy, na Bałkany, ale również wycieczka kulturowa, podczas której natkniemy się na ludność różnej rasy, na wszelakie osobowości i zwyczaje. Autor powraca pamięcią do wielu wydarzeń, ale wszystko jest tak wyraźne jak za pierwszym razem. Bowiem wspólnemu odkrywaniu nieznanych czytelnikowi miejsc towarzyszą liczne wspomnienia, fascynacja pojazdem na dwóch kółkach i barwne zdjęcia. Wszystko sprawia, że podróż nabiera zapachów, smaków i dźwięków.

niedziela, 14 grudnia 2014

[165] Jacek Getner „Pan Przypadek i Korpoludki”


Wydawnictwo Zakładka,
Warszawa 2014, 234 str.
Ocena: 6/10 Niezła

Wieczna pogoń za pieniędzmi i sławą to pragnienia dość dużej części populacji naszego globu. Trofea ustawiane skrzętnie na półce, droga na szczyt po drabinie kariery w jednej, od lat, firmie to proza życia kilkudziesięciu procent polskiego społeczeństwa. Zaglądając w głąb niejednej korporacji można przekonać się, że nie są oni zwykle zgodną rodziną, pracującą w pocie czoła z takim zaangażowaniem jak maleńkie mrówki w mrowisku. Między szykami pracowników niejednej firmy skrywa się przecież zazdrość, nienawiść i kłamstwa...

Jacek po ogromnym rozgłosie jaki przyniosła mu sprawa wiceministra Urbaniaka staje się jednym z najbardziej pożądanych, a jednocześnie nielubianych osób w kraju. Na dodatek, kiedy u jego boku niemalże zawsze w Zakrapialni pojawia się Małgosia – była-nie-była żona wcześniej wspomnianego Urbaniaka, każdy skrycie ma ochotę znaleźć się na jego miejscu, choć wspaniałomyślnie wielce pogardza zachowaniem niby-detektywa. Detektywa, który uważa się za jasnowidza i pogrywa na nosie policji. Tylko czy ot tak można zrezygnować w środku burzy, która rozpętała się już dawno? Łoś wierzy, że więcej nie będzie musiał śledzić Jacka, ale rzeczywistość staje się inna, gdy na horyzoncie pojawiają się nowe zagadki do rozwikłania.

Pan Getner to człowiek, który ostatnimi czasy niezwykle zaskakuje czytelników. Pokazuje, że można pisać nie tylko przyjaźnie dla serca książkoholika, ale i skutecznie przemieszczając w swej prozie najbardziej zaskakujące powiązania z wielkimi tego świata. O sobie pisze, że prócz pisarza jest scenarzystą i dramaturgiem. Czytającego, który zatraca się w jego lekkim piórze męczy jednak myśl, że mamy nie tylko dwóch Jacków, ale i dwóch detektywów wkradających się w przeróżne środowiska. W końcu Pan Getner to znakomity obserwator świata, który swoimi, często zabawnymi historiami próbuje pokazać nam prawdę o codzienności.

„[...] jest kimś w rodzaju Robin Hooda, który gnębi bogatych ważniaków wywyższających się nad innymi.”*

Mojemu trzeciemu spotkaniu z Jackiem Przypadkiem, zwłaszcza tak szybko następującemu po lekturze bardzo dobrej, drugiej części, towarzyszyła nie tylko ogromna ekscytacja ale i wiele wymagań i oczekiwań. Bardzo chciałam, by niektóre wątki zostały rozbudowane, by nadal nie zabrakło tej iskierki, którą zauważyłam w oglądaniu razem z detektywem świata celebrytów. Wiele mogłam chcieć, jednak nic nie było ode mnie zależne. Mogłam jedynie wierzyć, że ludzie są banalnie przewidywalni :)

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, gdy wyjęłam książkę z koperty, była genialna okładka. Pozornie zbyt prosta i jednokolorowa, dawała wielkie pole do popisu czytelnikowi, który mógł jedynie zgadywać, jakich ciekawostek „z kraju i ze świata” dostarczy nam tym razem Przypadek. Powoli kartkowałam kolejne strony, przyglądałam się detalom. Od razu zauważyłam, jak Pan Getner sprytnie zatytułował kolejne opowieści. Pisarz nawet nie wie, ile tym drobnym gestem sprawił mi radości.
W obliczu korporacji z wiewiórką :)

„A jak się chciało pracować w dużej, międzynarodowej korporacji, to nie ma czasu na takie głupoty jak życie osobiste!”*

Zadowolona, długo nie zastanawiałam się nad rozpoczęciem przygody z „Morderstwem w Orient Espresso”. Przypadek zupełnym przypadkiem (wiem jak to brzmi) trafia do restauracji, w której znaleziony został denat z pałeczką wbitą w splot słoneczny. Główny podejrzany... ugrzązł w maleńkim okienku, a pracownicy korporacji przytrzymani siłą przez właścicielkę, są ogromnie wzburzeni. Brawurowo poprowadzona narracja, dbałość o najmniejszy szczegół działający na wyobraźnię czytającego, sprawiły, że tak jak podkomisarz Łoś, chcemy dorównać Jackowi. Niestety, tak jak policjant – jesteśmy o krok za nim. Mimo to, perypetie gości Orient Espresso, zdolności dedukcyjne i zgoda oraz współpraca (sic!) policjanta z Przypadkiem wprawiają w niemałe osłupienie.

„Historia jest nauczycielką życia. Warto poświęcić jej trochę czasu.”*

Nietypowa sprawa związana z papierosami oznakowana kryptonimem „Zbrodniarz i kara” zdecydowanie zaskoczyła mnie swoją tematyką. W toku śledztwa spodziewałam się jakiś „fajerwerków” w rozwiązaniu bądź zaskakującego obrotu sytuacji w punkcie kulminacyjnym. W historii, która swoją nazwą bardzo przywodziła na myśl powieść Dostojewskiego, była jak dla nie zbyt przewidywalna i za mało ambitna, jak na postać detektywa-jasnowidza, którą wykreował Pan Getner.

Z utęsknieniem czekałam zatem na ostatnią sprawę dla Przypadka, która zyskała miano „Moralności Pana Julskiego”. Przyznam, ze tutaj od początku znów zaczęłam dobrze się bawić. W głowie miałam kilka rozwiązań, typowałam kilka osób, ale tylko dwóch Jacków wiedziało kto wysłał plik. Ta opowieść zyskała na dodatek dużo kolorytu, z racji, że najwięcej, w stosunku to dwóch pozostałych, było w niej wątków kontynuowanych z poprzednich części serii. Poza tym przy opisie zdjęć Julskiego z rybą, skojarzyła mi się tylko jedna osoba. Kto? O dziwo sam Pan Jacek Getner ;)

„- No. Powinni zrobić rezerwat z takimi jak ten Sakowicz.
- Ostatni prawdziwi faceci dla wszystkich prawdziwych kobiet! […] Człowiek by wpadał do takiego rezerwatu i wiedział, że żyje.”*

Moje serce w powoli zaczyna skradać jednak Sakowicz, choć sama nie rozumiałam jego rzekomego uroku. Przez poprzednie dwie części byłam wierna Przypadkowi, ale Małgosia... Ciężko było mi ja polubić, a jak w końcu postać spotkała się z moja sympatią za sprawą sernika.... - sami sprawdźcie, co się stało. Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów – najbardziej zaskoczyła mnie Malwina (która nieustannie myli mi się z Marzeną). Chyba wszystkich zaskoczyła. Łącznie z Przypadkiem, pokazując, że ludzie nie zawsze są banalnie przewidywalni. Ależ mi się podobało to mocne zakończenie!

Wiewiórka miała wyglądać na wystraszoną...
Nie jest to w pełnej krasie gorsza część od pozostałych. Pan Getner przyzwyczaił swoich czytelników do wysublimowanych historii, niemożliwych rozwiązań i zaskakującego oblicza każdej ze spraw. Ta ogromna moim zdaniem przejrzystość i nawet trochę błahość sytuacji w opowieści zatytułowanej „Zbrodniarz i kara” dość mocno zawiodła. Dopiero kolejna sprawa dla Przypadka sprawia, iż czytelnik czuje, że detektyw nie popadł w rutynę i „bierze wszystko, jak leci”. Zdecydowanym plusem jest „Moralność pana Julskiego”, koronująca moment uwagi dla świata wiecznych przepychanek o pieniądze i sławę.

„Żeby nie chcieć niczego zmieniać w swoim życiu, można znaleźć bardzo wiele przyczyn. Pierwszą z nich jest lenistwo, ponieważ dokonanie każdej zmiany wymaga zwykle zrobienia czegokolwiek. Drugą może być konsekwentna niechęć do jakichkolwiek zmian, gdy pewien życiowy constans zapewnia nam poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie chcemy stracić. Młodszą siostrą tej przyczyny jest zwykły strach przed tym, co będzie.”*

Podczas lektury miałam chwile zawahania, momenty, w których nieco zawiodłam się na kompozycji kolejnej zagadki. Ta książka zdecydowanie ma mocniejsze i słabsze strony. Nie brak w niej jednak elokwentnych, często trochę bezczelnych i bardzo odważnych komentarzy Przypadka. Mimo to, myślę że warto przeczytać i tą powieść. Tym, którzy nie znają historii, zdecydowanie polecam wszystkie trzy części, a czytelnikom, którzy wahają się czy trzecia odsłona przygód Przypadka nie zniszczy ideału detektywa, zalecam zaryzykowanie. Bo ryzyko czasem się opłaca :)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości autora - Pana Jacka Getnera, za co serdecznie dziękuję ;)

*Cytaty pochodzą z książki „Pan Przypadek i Korpoludki”, kolejno ze stron: 53, 111, 101, 184, 174.

czwartek, 28 sierpnia 2014

[157] Krzysztof Bielecki „Rezydencja”


Wyd. Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości
Warszawa 2014, 153 str.
Ocena: 6/10 Niezła 

Rezydencja nieodmiennie kojarzona jest z bogactwem i dobrobytem. W tych, zapewne pełnych marmurów czterech ścianach, jak sobie wyobrażamy, krząta się służba, wycierając każdym milimetr powierzchni tegoż królestwa. Koniecznie jeszcze, w pełnej sprzętu kuchni, starsza pani ubrana w charakterystyczny kubraczek, gotuje posiłek dla gospodarza, siedzącego w gabinecie i pogrążonego w lekturze pism biznesowych. Ku drzwiom natomiast zmierza lokaj, kiedy tylko usłyszy dźwięk dzwona. Niejeden człowiek tak właśnie wyobraża sobie ten szlachetny budynek. Jednak nie taką, tytułową rezydencje, pragnie pokazać swoim czytelnikom Krzysztof Bielecki. „Za budynkiem” kryje się znacznie więcej.

Krzysztof Bielecki to pisarz młodego pokolenia, który na rynek literacki wszedł z nieco odmienną od zwykle spotykanej, prozą. Spotkała się ona z wielką sympatią czytelników, którzy śmiało zaczęli sięgać po jego kolejne odmienne publikacje. Autor ma na swoim koncie takie pozycje jak „Miasto to gra”, „Defekt pamięci”, „Rekonstrukcja”, „I nagle wszystko się kończy” oraz „Rezydencja”. Młody twórca jest na tyle odważny, że spróbował nawet wydania swojej prozy w języku angielskim. Jego powieści wbrew pozorom okazują się wymagającymi niesamowitego skupienia, a także bardzo często – odcięcia się od stereotypowego myślenia i otwarcia umysłu na zaskoczenia zaserwowane w lekturze.

Mała czarna plama skrywana pod łóżkiem, która z czasem zaczyna rosnąć, to nie jedyny problem głównego bohatera. Prócz mieszkania będącego dla wpraszających się ostatnio gości tematem dość niepożądanym, T. zostaje uwikłany w zaskakujące relacje z postacią z przeszłości (której wcale nie pamięta) oraz sąsiadem z dołu – szachowym mistrzem międzynarodowym. Na dodatek jego siostra – performatywna artystka toczy batalię zarówno z połykanymi (o dziwo bezproblemowo) przedmiotami oraz nietypowym, jak przystało na chłopaka, mężczyzną. Patrząc na to, układanka ta, nie może złożyć się w całość. Jednak kiedy każdy element w odpowiednim momencie wyląduje na swoim miejscu...

O tym, że Krzysztof Bielecki jest pisarzem, którego nie można zamknąć w żadne ramy wiedziałam od początku. Mimo to jego nieszablonowa proza trafiła w moje gusta literackie dawno, dawno temu podczas lektury „Defektu pamięci”. Od tego momentu zaczęłam upatrywać nowych książek Bieleckiego, mając nadzieję na kolejną, równie pokrętną łamigłówkę dla umysłu, sprawiającą swoim czytaniem nie lada gratkę. Kiedy dowiedziałam się o „Rezydencji”, wiedziałam, że nadszedł czas, by ruszyć w „znaną-nieznaną” podróż literacką.
 
Z szachowym motywem...
„Zasady gry – powiedział przybysz z dalekiej krainy. - To one są najważniejsze. Dzięki zasadom drewno i kamień stają się czymś więcej niż tylko drewnem i kamieniem.”* 
 
Mój uśmiech na twarzy osiągnął niewiarygodne rozmiary, kiedy na kartach tej nietypowej powieści pojawiły się pierwsze wzmianki o szachach, w które z wielkim zapałem gram, ku częstym zaskoczeniu niektórych znajomych. Byłam oczarowana, iż pisarz postanowił nadać im głębszej roli, pozwolić by z umysłu czytelnika nie wyszła ta rozrywka, w której tak jak w życiu, wielką wagę odgrywają zasady, nadając sensu. Podobnie jak w plastikowe, drewniane bądź plastikowe figury tchnięty zostaje ruch, w życiu zasady sprawiają, iż człowiek podąża w konkretnym kierunku, starając się nie wychodzić poza określone bramy.

„- Pewne układy na szachownicy są bardzo niejasne.
- Szachy opierają się na uporządkowanych, powszechnie znanych zasadach. Zycie niekoniecznie.”* 
 
Niezwykle spodobał mi się także motyw samej rezydencji. Zapewne każdy z nas, jako dziecko miewał swoje sekretne miejsce, do którego wybierał się z przyjaciółmi bądź rodzeństwem. „Baza” w zagajniku, skrytka w piwnicy – dla osoby poniżej metra pięćdziesiąt to sfera niemalże o cechach jak najbardziej magicznych. To tam skrywają się wszelkie duchy, krasnale i inne żyjątka. To tam namiętnie i z uporem znosimy z domu skrzyneczki, skrzynki, słoiki i inne „cuda” upiększające naszą „krainę tajemnic”... 

„Każdy ma w swoim życiu takie wydarzenie, które ukierunkowuje jego dalsze losy. Zastanawiamy się, kim byśmy byli, gdybyśmy niegdyś postąpili inaczej. Jak potoczyłoby się nasze życie, gdybyśmy nie spotkali jakiejś osoby, nie poszli w jakiejś miejsce albo nie podjęli jakiejś decyzji. Zawsze jest taki jeden element, który decyduje o wszystkim, co wydarzy się dalej. Dla każdego inny.”*

T. razem ze swoją siostrą nie stworzył własnej kryjówki wśród licznych krzaków na ogródku, jak ja, lecz razem z nią udawał się do opuszczonej rezydencji. Skrywa ona nie tylko dziwne rośliny, które znacząco zaznaczają swoje istnienie w dalszym życiu głównych bohaterów, ale także wiele wspomnień. Na dodatek tytułowa „Rezydencja” staje się punktem wyjścia dla tarapatów i precedensów, jakich doświadczają.

Po lekturze chyba baczniej zacznę się przyglądać otaczającemu światu. Niektóre fakty podawane na tacy, przez Krzysztofa szokowały możliwością swojej realności. Przez pisarza zdarzyło mi się kilka razy obejrzeć za mężczyznami z dziwnymi tatuażami, bądź przyjrzeć się baczniej kobietom z bransoletką na nodze. Ot tak, najczęściej zupełnie nieświadomie. Wydaje mi się, że zbyt wiele było w tej książce normalności, co sprawiło, że przez kilka dni zachowywałam się wśród ludzi jak obłąkana(?)

Szach... Mat.
Mam dość sprzeczne uczucia po przeczytaniu najnowszej pozycji Krzysztofa. Jak dla mnie jest ona zbyt przyziemna, w końcu pisarz przyzwyczaił swoich czytelników do rozwiązań, które nawet nie przeszły by Nam przez myśl. Tu wszystko toczy się w konkretnej płaszczyźnie, czasie, z dość szczegółowo określonymi bohaterami. Trudno było mi odkryć w niej wyjątkowy, ukryty sens – doszłam do wniosku, że pisarz przekazuje nam wartości pamiątek schowanych głęboko w duszy, które znalazły się tam w dzieciństwie i wbrew pozorom gdzie drzemią.

Podsumowując śmiało pragnę powiedzieć – Bielecki stworzył coś, czego w jego wydaniu jeszcze nie było. Zachował swoją, niewątpliwie atrakcyjną oryginalność, tym razem okraszając ją więcej niżeli szczyptą realizmu. Inaczej, ale mimo wszystko równie fascynująco i zdecydowanie pobudzająco dla mojego umysłu. Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że „Rezydencja” to idealnie lekki początek z publikacjami oznakowanymi nazwiskiem Bielecki. Zdecydowanie przyjemniejsza będzie potem lektura łamigłówek na stronach wcześniejszych pozycji. :)
Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Krzysztofa Bieleckiego, za co serdecznie dziękuję ;)

*Cytaty pochodzą z książki "Rezydencja" kolejno ze stron: 73, 103, 83.

niedziela, 24 sierpnia 2014

[156] Joanna Jodełka „Ars Dragonia”


Wyd. Egmont,
Warszawa 2014, 280 str. + ilustracje
Ocena: 6/10 Niezła

Kto choć raz nie poświęcił chociażby minuty, by zapatrzeć się niesamowite sztukaterie zdobiące budynki sprzed lat? Kto nigdy nie zastanawiał się co przedstawiają i skąd artysta czerpał inspiracje? Nie tylko w Poznaniu, od którego moja miejscowość jest oddalona o niecałe trzydzieści kilometrów i w którym rozgrywa się akcja powieści, znajdują się piękne zdobione kamienice, zachwycające nie zarówno osoby po czubek nosa siedzące w architekturze i sztuce, ale również najzwyklejszych turystów, którzy z kraju i ze świata przyjeżdżają podziwiać zaskakujące płaskorzeźby. Nikt jednak nie dopuszczał do myśl, że kiedyś te dziwne stwory mogły by ożyć...

Kiedy poznałam zdobywczynie Nagrody Wielkiego Kalibru, gdy zaczynałam czytać o jej książkach, niezwykle zaciekawiło mnie to, iż jest absolwentką historii sztuki na poznański UAM- ie. Pani Jodełka zadebiutowała powieścią „Polichromia” (z którą koniecznie muszę się w końcu zapoznać). To właśnie za wyżej wspomnianą powieść otrzymała prestiżową nagrodę dla najlepszego kryminału 2009 roku. Z kolejnym latami i zmieniającymi się jak w kalejdoskopie miesiącami pisarka wydała kolejne dwie książki, które spotkały się z zaciekawieniem wielu polskich książkoholików. W 2014 roku Pani Joanna postanowiła zmierzyć się z prozą młodzieżową, czego owocem jest „Ars Dragonia”.

Szesnastoletni Sebastian Pitt niespodziewanie otrzymuje wiadomość, wg której ma jak najszybciej przyjechać do Poznania na pogrzeb dziadka. Chłopak, nieco zaskoczony obrotem spraw, wraca do Polski i do ojca, z którym od dawna nie tylko nie miał kontaktu, ale i ich relacje nie były dotąd zbyt ciepłe. Po przyjeździe okazuje się, że nie tylko jest niemile widzianym gościem, ale także nikt nie spodziewał się jego obecności tutaj. Dopiero kiedy poznaje Lunę, Poznań zaczyna mu się bardziej podobać. Tylko, co tak naprawdę tutaj się dzieje? Kim jest wuj Oskar? Jaką tajemnicę skrywa? Dlaczego dziadek zginą? Czemu ojciec pragnie jedynie jego wyjazdu? Znaki zapytania się mnożą, a urokliwe okolice okazują się co raz bardziej niebezpieczne, a stwory z poznańskich kamienic okazują się nie tak stateczne i kruche, jakby się wydawało...

„Wszystko się dzieje tu i teraz i TAM! ONI posiedli moc przenoszenia się do innych rzeczywistości!”*

Pani Joanna Jodełka to niezwykle sympatyczna kobieta, która wie czego chce. Kiedy tylko raz czytelnik na nią spojrzy, ma świadomość, iż to pisarka w stu procentach, która nie szczędzi czasu na wymyślanie co raz to ciekawszych kryminalnych zagadek. Niewielu spodziewało by się, że poznańska pisarka może postawić na inny gatunek niżeli ten, który wpadłszy pod jej ostre pióro, gwarantował sukces lektury. Na dodatek czy autorka, która dotąd tworzyła w większej części prozę dla dorosłych” może się właściwie odnaleźć w literaturze młodzieżowej?

Niesamowite wnętrze książki...
Chwytając za tą publikację, dość pochopnie i bez namysłu w bibliotece, byłam niezwykle zaintrygowana faktem, iż ktoś w końcu sięgnął do sztuki, którą uwielbiam. Spoglądając na okładkę byłam niesamowicie zafrapowana jej magią, tajemniczością i pięknem starej kamienicy – jednej z wielu, które można dostrzec wśród zabudowań zdobiących polskie miasta. Wiele takich budynków z uwielbieniem oglądałam, gdy mogłam niespiesznie jechać przez Poznań tramwajem i dość pospiesznie chowałam te niezwykłe obrazy w pamięci, gdy przemierzałam ulice z przyjaciółką. Pobieżnie przeglądając książkę zauważyłam odręczne rysunki i już się nie wahałam – postanowiłam rozpocząć przygodę z prozą Pani Jodełki zupełnie od końca...

Jeszcze przed lekturą natrafiłam na magiczny wywiad z Panią Joanną umieszczony w sieci. Rozmowa dotyczyła „Ars Dragonii”, a odpowiedzi na pytania i kolejno rysowane przez pisarkę scenerie były pełne magii. Cały filmik sprawił, że jeszcze bardziej nabrałam ochoty na to, by odkryć życie w sztukateriach poznańskich kamienic. Podekscytowana opowieściami roztaczanymi przez pisarkę nie mogłam się doczekać, kiedy wyruszę w podróż po Poznaniu razem z Sebastianem Pittem. Jak się później okazało – równie obca i nierozeznana w ternie.

„Miał wrażenie, że to, co porządkuje sobie w myślach i co zaczyna już tworzyć sensowną całość, po chwili się rozpada i trzeba na nowo ustawiać klocki tej układanki. Klocki te same, tylko układanka inna.”*

Muszę przyznać, że początkowo bardzo trudno było mi wejść w świat wykreowany przez poznańską pisarkę. Wszystko wydawało się strasznie niezrozumiałe, fragmenty urywały się w takim miejscu, że opisywana rzeczywistość była jeszcze bardziej niejasna. Poznań w „Ars Dragonii”, tak jak i sama książka, od początku wydawał się bardzo dziwnym i nieznanym mi miastem, choć bywam tam bardzo często. Bobasy w tramwaju, którego nikt nie widzi, kochankowie na dwóch głowach – zdezorientowanie sięga zenitu nie tylko w przypadku czytającego, ale i młodego Pitta. Przez pierwsze sto stron czytelnik czuje się niczym Sebastian – zagubiony w miejscu, którego zupełnie nie zna i które nie chce przed nim odkryć swoich tajemnic, choć usilnie zaglądamy razem z bohaterem w najbardziej zaskakujące swoim istnieniem miejsca. Piekielnie męczyłam się z lekturą. Myślałam już, że nie odnajdę lekkości, choć zafascynowania sztuką, którego tak pragnęłam, było mnóstwo. Wszystko jednak zaczęło się rozjaśniać i zaczęłam przymykać oko na początek, który wydał mi się irracjonalnym, ale ciekawym pomysłem na wprowadzenie czytelnika w opowieść.

Niezwykle dokładnie pisarka podeszła do kreacji bohaterów. Szczególnie podoba mi się jak zarysowała główną postać – Sebastiana i jego ojca – Roberta. Pani Jodełka nie skupiała się specjalnie na wyglądzie zewnętrznym, lecz postawiła na portret psychologiczny. Każda emocja, nękająca zmysły niepokojąca myśl, była opisywana nie w sposób bezpośredni, lecz wyraźnie jednoznaczny i wprawiający w podziw dla czytającego. Kolejne poruszenie w duszy ojca i syna pozwalało na to, bym nie odłożyła książki, ciekawa jak wszystko się rozegra.

„-Robercie, pamiętaj – powtórzyła raz jeszcze, patrząc mu prosto w oczy. Jej głos otaczał go ze wszystkich stron. - Nie jest najgorsze to, co się zdarzy. Najgorszy jest strach. Strach przed tym, co się może zdarzyć! Strach zabija.”*

W moim odczuciu największym błędem podczas tworzenia książki było umieszczenie map na końcu publikacji. Gdyby znajdowały się one zaraz po pierwszym wspomnieniu o konkretnym miejscu, zdecydowanie bardziej działało by to na wyobraźnie czytelnika i ułatwiało odbiór tekstu. Kiedy są one zaraz za ostatnimi stronami powieści, po prostu zapominamy, by zerknąć na nie w odpowiednim momencie, a tekst staje się nieprzeniknioną tajemnicą i jedynie wytworem wyobraźni pisarki. Trudno jest w ten sposób skupić się na treści i w pełni wejść w historię pełną magii i niesamowitego spojrzenia na sztukę, która otacza ludzi każdego dnia.

Zaletą podczas lektury „Ars Dragonii” są, pojawiające się co jakiś czas zapiski z tajnych akt pruskich. Muszę powiedzieć, że byłam zachwycona tym pomysłem. Każdy kolejny fragment rozjaśniał umysł, a opowieść nie z tej ziemi stawała się całkiem zrozumiała. Szkoda jednak, że były one wręcz „wpychane” między kolejne słowa w zdaniu. Znacznie lepiej byłoby, gdyby znajdowały się one po zakończeniu konkretnego akapitu. Kiedy przerywały skupienie nad omawianymi wydarzeniami, działały wręcz na nerwy, zamiast pomagać, co zapewne miały na celu.

„Sebastianie, gdy osobom wyjątkowym, takim jak ty, jest coś przeznaczone od zawsze, uczynią to nawet przez sen (...)”*

Opisy nauki walki z wszechogarniającą magią niezwykle mnie wciągnęły. Czytanie o pokonywaniu kolejnych barier nie tyle zewnętrznych, co znajdujących się we wnętrzu człowieka, sprawiało, że z niezwykłą prędkością przewracałam kolejne strony. Lekcje, które wbrew pozorom nie powinny nas dotyczyć, w końcu przydatne były one jedynie w „magicznym Poznaniu”, były przesycone cennymi wskazówkami dla osób, które pragną spełniać najbardziej nierealne marzenia. Bardzo spodobała mi się ta uniwersalność, którą odnajdywałam w pojedynczych zdaniach zza zamkowych ścian.

„(...) są dwie techniki uczenia ludzi pływania. Powoli, spokojnie, z nadmuchanym kółeczkiem, po kostki w wodzie (…) i druga metoda, szybsza, polegająca na wrzuceniu od razu na głęboką wodę.”*

Całość zaczyna smakować dobrze dopiero, gdy czytelnik skończy czytać ostatnią stronę powieści. Nagle jasne stają się kolejne działania pisarki, dotąd niezrozumiałe, a czasem nawet denerwujące. Po lekturze rzekłabym chętnie „pierwsze koty za płoty”. Choć nie wypadło idealnie, myślę, że „Ars Dragonia” zdecydowanie może trafić w gusta literackie polskiej młodzieży. Zdecydowanie mogę powiedzieć, że magia i pełne tajemnicy kolejne strony są najsilniejszym punktem najnowszej publikacji Pani Jodełki. Patrząc na zapowiadaną kontynuację, liczę, iż kolejna część będzie lepsza, a czytający powieści młodzi ludzie zafascynują się tym, co pozornie zwykłe, ale jakże pięknie.

*Cytaty pochodzą z książki „Ars Dragonia” kolejno ze stron: 220, 43, 217, 119.

wtorek, 29 lipca 2014

[152] Marilynne Robinson „Dom nad jeziorem smutku”


Wydawnictwo M
Kraków 2014, 212 str.
Ocena: 6/10 Niezła

Smutek to jedno z uczuć, które przewija się w naszym życiu. Nie gości ono na stałe – pojawia się, by za chwile zniknąć i ustąpić miejsca radości i szczęściu. Niekiedy życie mimo wszystko płata figla, nie pozwalając by szczery uśmiech pojawił się na buzi, a smutna twarz była zrozumiana przez otaczających ludzi. Bo obcy potrafią ocenić wszystko niesprawiedliwie, nie znając w pełni historii. Tylko dobrnąwszy do ostatniego słowa kolejno następujących, czasem pozornie bezsensownie zdań, odkryjemy radość i smutek mieszkańców „Domu nad jeziorem smutku”.

„(...) trudno jest kogoś opisać, gdyż wspomnienia są ze swej natury niekompletne, odosobnione i przypadkowe jak wieczorne mignięcia oświetlonych okien wagonów.”*

Pani Marilynne Robinson to amerykańska pisarka, która jest doktorantką anglistyki na Uniwersytecie Waszyngtońskim w Seattle. „Dom nad jeziorem smutku” to jej debiut literacki. Kolejną książkę po okraszonym sukcesem „Housekeeping” wydała dopiero dwadzieścia cztery lata później. Okazała się ona równie ciekawa dla czytelników – w 2005 roku autorka otrzymała za nią nagrodę Pulitzera. Jej pierwsza powieść doczekała się ekranizacji w 1987 roku, jednakże ku usilnym staraniom, zbyt trudno odnaleźć gdziekolwiek ten nieco zapomniany film. A szkoda, bo jestem ogromnie ciekawa wizji reżysera i scenarzysty.

Dwie siostry, po samobójczej śmierci matki, trafiają pod dach swojej ciotki Sylvie. Kobieta ta to niepoprawna marzycielka żyjąca w swoim świecie. Szereg zaskakujących dziwactw ciotki od momentu rozpoczęcia nauki w szkole dla jednej stają się atutem, dla drugiej – udręką. Dziewczynki z czasem zaczynają oddalać się od siebie. Gdy jedna stawia na chęć poznania niezwykłego świata ciotki, druga pragnie być zwyczajna i odchodzi z domu. Nikt nie ma pojęcia, iż ta rozłąka sprawia, że rodzina zaczyna zanikać, a brak wartości staje się przyczyną mimowolnego smutku.

Czytając kilka magicznych opinii, wsłuchując się w słowa Esy miałam co raz większy apetyt na tę książkę. Nie od dziś wiadomo, że wszystko to, co w literaturze owiane jest tajemnicą niesamowicie mnie pociąga. Nietypowy tytuł, nieco przygnębiająca, a jednocześnie zagadkowa okładka równie mocno podziałały na moje literackie podniebienie, wręcz domagające się powieści Pani Robinson. Liczyłam na ciepłe i pełne mądrości słowa o rodzinie, szczęściu i pięknie. Wierzyłam, iż w środku odnajdę satysfakcjonującą historię, która nie pozwoli mi się nudzić...

„Źródłem przerażenia, a jednocześnie otuchy było dla mnie to, że często wydawałam się niewidzialna dla otoczenia, jakbym nie w pełni istniała. Odnosiłam wrażenie, że nie mam wpływu na rzeczywistość, i w zamian czułam się wyróżniona, że mogę ją oglądać niezauważona.”*

Nie pamiętam kiedy ostatnim razem w tak wolnym tempie czytałam jakąkolwiek książkę. Początkowo zachwycałam się słowem, jednak z czasem gdy pojawiły się dwie ciotki, opiekujące się opowiadającą historię Ruth i jej siostrą, popadłam w znużenie. Dialogi prowadzone przez kobiety były dla mnie niezwykle usypiające, a nawet momentami sztuczne i nie mogłam się doczekać, kiedy dziewczynki znowu wybiorą się na lodową taflę jeziora, i powróci dawna magia. Przyroda, okolica i zakamarki domu opisywane przez dziewczynkę stanowiły chyba jedyną cząstkę niezwykłości języka, która utrzymywała mnie początkowo przy książce. Dopiero z pojawieniem się Sylvie odnalazłam dawne czary czymś, czym iluzjoniści również zaczarowują publiczność, sprawnie wykonując koleje czynności niezauważalne da oka. Równie umiejętnie słowem zaczęła operować Pani Robinson.

Łódki w Sierakowie przypomniały mi o podróży z Sylvie...
Od zawsze uważałam, że opisy kolejnych wydarzeń okraszone odrobiną czarodziejskiej tajemnicy, nawet bez mnogości dialogów powodują, że powieść jest bogatsza. Mimo wszystko jednak te wizje nie powinny być zbyt obszerne, a czasem nawet o niczym istotnym. Czytając niektóre fragmenty „Domu nad jeziorem smutku” miałam wrażenie, że są one niepotrzebne i nic nie wnoszą do historii. Na dodatek sprawiały one, że książka znajdowała u mnie minusy, a ja wręcz oczekiwałam i byłam głodna przepięknie tworzonych opisów przyrody.

„(...) pod zachęcającym wpływem światła szron, który przedtem wydawał się jałowy i suchy jak sól, zakwitł. Trawa mieniła się kolorami lodowych kryształków. Ze wszystkich drzew, w ilościach tak niezliczonych jak kryształki, spadały krople wody.”*

Sztuką jest pisanie o otaczającym świecie i wbrew pozorom – nie jest to rzecz łatwa. Pani Robinson uczyniła tereny wokół jeziora i jego zamarzniętą zimą tafle krainą baśniową, w której niejeden czytelnik chciałby zawitać teraz, już. Było to niezwykle pozytywne w moim odczuciu. Dom i jego ciemne zakamarki opisywała z równą finezją, której brakowało mi przez ponad połowę książki. Cały czas miałam wrażenie, że pisarka pragnie przekazać coś ogromnie ważnego, jednakże trudno ubrać jej to w słowa, dlatego momentami posługiwała się zaskakującymi dla czytelnika środkami.

Kiedy pomyślę o opowieściach narratorki przywoływanych często ni stąd ni zowąd – z czasem działały one na mnie już odpychająco, a w głowie miałam moją siostrę, którą nierzadko nachodzą podobne relacje, kiedy o czymś mówi. Potrafi objechać pół świata, nim przejdzie do sedna sprawy... Przez to miałam wrażenie,że narratorka to równie „rozgadana” osoba, krążąca wokół faktów, które nie do końca mnie interesują... Z czasem okazywało się, że denerwujące „gadanie” otwiera umysł sprawiając, że smutna rzeczywistość staje się bliższą.

„Nigdy nie wiemy, kiedy widzimy kogoś ostatni raz.”*

Ciemna kuchnia do końca moich dni będzie magią wieczorów Sylvie i Ruthie, w których opisy mogłabym zaczytywać się od nowa, od nowa i od nowa. Myślę, że po stu razach nie znudziło by mi się czytanie o tym niecodziennym zwyczaju. Przywary i nietypowe cechy zachowania przypisywane Sylvie nie sprawiały, iż odsuwałam swoje myśl ze wstrętem od tej postaci, a wręcz przeciwnie – czekałam co jeszcze wpadnie do jej jakże kreatywnej głowy, w której drzemały skrywane od lat wspomnienia. Bardzo ją polubiłam za to, że była inna, że była po prostu sobą. Od początku, aż do końca.

„(...) jeden wyłączony zmysł wyostrza pozostałe, a my nic nie widziałyśmy.”*

Dawno nie miałam tak mieszanych uczuć podczas lektury. Z jednej strony uśmiech nie potrafił schodzić z buzi przez kilka stron, z drugiej – czasami porzucałam książkę, nie mogąc przebrnąć do końca strony. Kiedy dobrnęłam do sto pięćdziesiątej którejś strony, powieść Pani Robinson zaczęła odkrywać przede mną swoją tajemnicę. Sekret smutnego jeziora, zagadkę kruchości życia i rodziny, którą często staramy się po prostu wyprzeć z pamięci.

„Tak to jest z rodziną – mówiła dalej. - Najbardziej jej brakuje, kiedy przestaje istnieć.”*

Niezwykłymi okazały się ostatnie rozdziały, których czytanie wprawiało czytelnika w zakłopotanie. Zdecydowanie takiego czytającego, jak ja. Oczekiwałam uzasadnienia każdego zdania, najmniejszej sytuacji, piękna w prozie życia. Dochodząc do końca zdałam sobie sprawę, że „Dom nad smutnym jeziorem” ma w sobie nie tylko elementy historii Stworzyciela, która była pięknym wprowadzeniem do dziesiątego rozdziały, ale także cząstkę istnienia każdego z Nas. Bo przecież czasem kolejne wydarzenia, które urzeczywistniają się wbrew naszej woli, sprawiają, że w sercu gości smutek i obawa o tych, którzy pozostaną jedynie w naszej pamięci, zdała od nas samych.

„Przy braku grobów w poświęconej ziemi pamięć o najbliższych i więź z nimi pozostaje wyłącznie w sercach i umysłach. Bo rodziny nigdy nie ulegają rozbiciu. Można je przekląć i wygnać, wysłać dzieci na poniewierkę, żeby ginęły w powodziach i pożarach, a jednak stare kobiety ułożą z tych smutków piosenki i będą je śpiewać na gankach w ciepłe wieczory.”*

Przyznam, że książka początkowo nie do końca spełniała moje oczekiwania wśród wielu zachwytów innych czytelników. Brakowało mi czegoś, co trudno określić słowami. Być może zbyt wiele oczekiwałam, a kolejne słowa chłonęłam z nieodpartą nadzieją, iż pojawi się przyciągająca siła działająca zawsze i wciąż, a nie jedynie przy wybranych opisach, które zapierały dech w piersiach swoją delikatnością i czarem. Kiedy jednak usiadłam do pozostałych mi siedemdziesięciu stron po czasie, odnajdowałam piękno w codzienności. Tak trudnej i ciężkiej, że trudno było wyprzeć smutek z domu nad jeziorem. Z budynku podobnego do tych, w których mieszamy i my... Jestem wdzięczna Pani Marilynne za zwykła powieść o niezwykłej rodzinie, w których życiu odnalazłam kilkanaście niezwykłych rad i prawd życiowych zaznaczanych kolorowymi karteczkami ;)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa M, za co serdecznie dziękuję ;)


Cytaty pochodzą z książki „Dom nad smutnym jeziorem” kolejno ze stron: 55, 105, 150, 88, 87, 180, 188.

środa, 23 kwietnia 2014

[142] Lech Jęczmyk „Światło i dźwięk”

Wyd. Zysk i S-ka,
Poznań 2013, 278 + zdjęcia
Ocena: 6/10 Niezła

W walizkę pakujemy ubrania, wszelkie szpargały i ważne rzeczy, gdy wyjeżdżamy w daleką podróż. Możemy w nią też spakować książki podczas przeprowadzki czy też zrobić z niej prezent urodzinowy, jak to kiedyś uczyniła Meme. Bagaż to też idealne miejsce, w które można tak po prostu zapakować wspomnienia, zapiski, zdjęcia i słowa utrwalające to, co było dla Nas kiedyś ważne i pragniemy to pozostawić na dnie serca tudzież właśnie jakiegoś kartonika :)

Lech Jęczmyk to wydawca, tłumacz, publicysta, który tym razem spisuje to co go otaczało, stając się widzem w spektaklu nazwanym ŻYCIEM. Człowiek, który publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Frondzie”, „Gazecie Polskiej” czy „Rzeczpospolitej” to tłumacz książek Vonneguta, Hellera, Dicka i Le Giun. Spod jego pióra w minionych latach wyszły trzy zbiory esejów m.in. „Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze”, który to jest jedną z jego najbardziej znanych publikacji. W 2011 otrzymał on nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za całokształt twórczości. 

Praca, służy ludziom, a to dla mnie było ważne, tego nauczył mnie ojciec.” 

Lech Jęczmyk zafascynowany różnością światów, w jakich przyszło mu żyć, tworzy kalendarium własnych wspomnień, Nie układa nic w pełni chronologicznie, bo przecież to nie czas jest w jego opowieści najważniejszy. Liczy się „Światło i dźwięk”, w blasku i przy którym przyszło żyć mężczyźnie na różnych planetach, w różnych miejscach kraju i w wszelakim towarzystwie. Ten bystry obserwator pokazuje czytelnikowi to, co czasem udawało się zrozumieć, gdy w swej pamięci złożył wszystko w ciągi niczym kamera filmowa. Poprzez pozycje starał się pokazać smak, zapach i odgłos tego, czym okazało się być dla niego życie. 

Ostatnim razem, kiedy czytałam wspomnienia spisane w książce opatrzonej „Ciotki”, miałam za sobą niezwykłą lekturę naszpikowaną smaczkami codzienności. Wiedziona przeczuciem, że teraz mogę zaznać podobnej rozkoszy, chwyciłam za pozycję Pana Lecha Jęczmyka. Był chwilę, kiedy lektura wręcz płynęła mi przed oczyma, bywały i te, kiedy strony rozpoczynałam przewracać wolniej. Ale jak wypadła cała publikacja?
Wielkim atutem powieści, przynajmniej wg mnie jest to, że kolejne rozdziały w większości nie są zależne od siebie i bez problemu mogą funkcjonować samodzielnie. Muszę się przyznać, że nie raz zdarzyło mi się zajrzeć w spis treści, który skądinąd bardzo sobie cenię we wszelkich książkach, by potem wcześniej zajrzeć do rozdziałów, które najbardziej intrygowały mnie swoim tytułem bądź tematyką :) I tak dość prędko po zaczęciu lektury trafiłam na opowieść o Popiełuszce, „Przygody z filmem” czy „Judo i zen”, które to jeszcze bardziej rozbudziły moją ciekawość i zachęciły do lektury pozostałych, często wcześniejszych części „Światła i dźwięku”.

Do rzeczy, które przypadły mi do gustu, prócz świetnej w lekturze czcionki, jest wkładka ze zdjęciami. Moim zdaniem w pozycji, która traktuje o wspomnieniach jest to świetną sprawą – czytelnik ma możliwość spojrzenia na wszystko zupełnie bezpośrednio, a nie tylko za pośrednictwem własnej wyobraźni, która zupełnie inaczej kreuje rzeczywistość. Bardzo lubię czarno-białe zdjęcia, tym radość z ich przeglądania i to kilkakrotnego, była tym większa. Dzięki fotografią mogliśmy nie tylko zobaczyć kawałek Bydgoszczy, rodzinę i przyjaciół autora, ale również Pana Lecha w różnym wieku, począwszy o młodzieńczych lat, po późniejsze chwile życia.

Wielkim atutem poszczególnych opowieści, wśród których mojego ulubieńca upatrzyłam sobie w historii zatytułowanej „Popiełuszko”, o której to już wcześniej wspominałam, było to, że nic w nich nie było przesadnie rozwlekanych, tylko po to, by zapełnić kolejne strony. Wręcz przeciwnie – nic nie jest tu przegadanie, a człowiekowi zdaje się wręcz wydawać, że każde słowo jest obliczone od początku do końca i w pełni przemyślane.

Kiedyś ksiądz odwrócił głowę, zobaczył, że za nim stoję i powiedział: 'Kiedy ten człowiek jest ze mną, to ja się nie boję'. Pode mną ugięły się kolana. Ksiądz Jerzy dodawał odwagi tysiącom ludzi, a przecież żył w ciągłym zagrożeniu, latami na pierwszej linii frontu. A to jego zdanie było najważniejszą pochwałą, jaką w życiu otrzymałem.”

Jeśli chodzi o rozdziały, które bezpośrednio dotyczyły polityki, muszę powiedzieć, ze nieco ciężko mi się je czytało. Zwłaszcza te dotyczące naszego kraju po 1970 roku. Myślę, że wynika to gównie z racji, iż nie dotarliśmy tam jeszcze na lekcjach i i zdecydowanie łatwiej i krócej przebiegała w moim przypadku lektura np. wydarzeń '56, zwłaszcza, że ten czas w historii szczególnie mnie interesuje. Dalsze lata, bliższe już współczesności, choć znane mi są z zdarzeń wtedy rozgrywających się, nieco ciągły się – nim w głowie odtwarzałam kolejne elementy dziejów Polski, musiało minąć kilka chwil, by z radością przystąpić do lektury danej części. Mimo tych małych mankamentów wyśmienicie czytało mi się m.in. „O PRL-u pozytywnie”.

Podobało mi się, że każdy zdrowy mężczyzna odbywał służbę wojskową i mógł być powołany do obrony kraju lub walki z klęskami żywiołowymi.”

Tym, co mnie osobiście ujęło, a może nie być w pełni zauważalne to wstęp „Dlaczego wspomnienia” i (uwaga!) podziękowania. W pierwszej części Pan Jęczmyk skutecznie przekonuje czytelnika do tego, że warto wspominać, oglądać się wstecz na minione życie. Jak słusznie zauważył – gdy wracamy pamięcią do tego, co było nie spisujemy faktów historycznych, a głównym wyznacznikiem wartości lektury nie jest dokładność przypisów, lecz to, jak my przedstawimy rzeczywistość, która otacza człowieka podczas kolejnych etapów jego życia. W podziękowaniu za to uchwyciłam jedno zdanie, które nie tylko wywołało uśmiech na mojej twarzy, ale i nieco rozbawiło z racji, iż znam mężczyzn, którzy nie raz nie dwa twierdzili, że to oni są nadrzędnym punktem „wszechświata”.

(...) gdyby nie dobroć kobiet, zginąłbym marnie jak biedronka przechodząca na piechotę przez ruchliwe skrzyżowanie.” 

Podsumowując, przyznaję, że choć niezbyt często podejmuję się czytania czyiś wspomnień, te, spisane w dość charakterystyczny sposób, płynnym i lekkim stylem, czytało mi się z wielką przyjemnością. Mimo, że bywały momenty, kiedy po prostu musiałam odpocząć od książki i tak szybko podanego „życiowego nakładu”, powracałam do lektury, by po kilku minutach dość sprawnie wertować kolejne strony. Nie jest to jednak pozycja dla wszystkich – polecam ją tym, którzy lubią odkrywać piękno codzienności za pośrednictwem życia innych.

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości portalu Sztukater i wydawnictwu Zysk i S-ka, za co serdecznie dziękuję ;)

czwartek, 17 kwietnia 2014

[141] Paulina Maćkowska „Moja Irlandia”

Wyd. Novae Res,
Gdynia 2013, 282 str.
6/10 Niezła

Wielu Polaków ostatnimi laty znajduje swoje szczęście na Zielonej Wyspie. Kraj w Europie, w którym mieszka wielu naszych rodaków niewątpliwie może okazać się świetną możliwością na polepszenie swoich zarobków. Dla Marii miało być to miejsce, w którym jej związek z Michałem miał na nowo rozkwitnąć. Jednak rzeczywistość nie zawsze okazuje się taką, jakbyśmy sobie wyobrażali. Czy przykrości i ciężkie chwile mogą stać się punktem wyjścia do odkrycia siebie na nowo i odnalezienia prawdziwego szczęścia?

Trzydziestoletnia Maria przylatuje do Irlandii Północnej, w której już od jakiegoś czasu pracuje jej chłopak. Dziewczyna zaczyna od dziś życie w nowym kraju u boku ukochanego. Pozornie niczego jej nie brakuje – ma piękny dom, przystojnego mężczyznę u boku i dużo wolnego czasu, kiedy Michał jest w pracy. Jednak czegoś jej brakuje. Czego? Nie ma pojęcia. Z czasem ma się okazać, że droga do odkrycia tajemnicy szczęścia nie musi być prosta, ale wręcz przeciwnie – kręta i wyboista. A wystarczy tylko jeden mały krok, by ruszyć ścieżką ku spełnieniu.

To my sami budujemy swój świat (…). Wiele osób tego nie dostrzega, szukają rozwiązań problemów poza sobą, a to zawsze prowadzi na manowce.” 

Autorka książki przez kilka lat mieszkała w Irlandii, przez co czytelnik może domyślać się, iż Pani Paulina w warstwie opisów miejsca, wzorowała się na własnych doświadczeniach. Na co dzień pracuje z osobami chorymi psychicznie. Prywatnie zaś jest mamą ośmioletniej Oliwii i czteroletniej Wiktorii. Co zdecydowanie można zauważyć po lekturze interesuje ją człowiek, jego życie i jego przemiany duchowe i psychiczne. Tak jak bohaterka „Mojej Irlandii” Pani Maćkowska pragnie odnaleźć siebie w zgiełku świata. Dlatego też podąża marzeniami. Tą cechę nadała również swojej bohaterce, pokazując w ten sposób, że zdanie „jesteś człowiekiem, masz prawo do swojego zdania, do robienia głupot i błędów, do własnych decyzji.” staje się najprawdziwszym przekazem powieści, choć niezapisanym na jej kartach.

Maria podejrzewała, że większość naszych decyzji jest podszyta lękiem. Ludzie boją się podejmować decyzje. Wolą zagmatwać, zamanipulować, oszukiwać innych i siebie, byle by tylko nie brać odpowiedzialności za swoje czyny.” 

Na lekturę „Mojej Irlandii” zdecydowałam się z racji, iż moja kuzynka od wielu lat mieszka w Irlandii i ciekawi mnie to miejsce. Drugim powodem, który wpłynął na decyzję była... szachownica na okładce (tak to jest jak komuś szachy w głowie) :) Trudno było mi jednak w pełni wejść w opowieść Pani Pauliny. Cały czas nie mogłam „złapać byka za rogi” i z uśmiechem na twarzy, bądź też powagą, kiedy tego sytuacja wymagała, czytać.

Trzeba kochać i dawać z głębi serca. Wyłącznie wtedy człowiek może być szczęśliwy.”


Nawet odłamana gałązka może być zakładką :)
Niewątpliwym atutem powieści są tematy antropologiczne, które porusza w swojej publikacji Pani Maćkowska. Nie jest to wbrew pozorom książka o kobiecie, która wyjechała do Irlandii za pieniądzem. To historia dziewczyny, która na wyspie dostała szansę od losu, by na nowo odnaleźć siebie i zobaczyć czego tak naprawdę pragnie i kim jest. Pisarka genialnie opisuje rozmyślania Marii, której nierzadko zdarza się oderwać na krótki moment od otaczającej rzeczywistości, by porozmyślać nad własnym przemijaniem i swoimi marzeniami. Bohaterka może być śpiewnym przykładem odrodzenia się na nowo dla samej siebie (i nie mówię tu tylko o bieganiu, nauce języków czy zajęciach z fotografii) i odkrycia drzemiących w człowieku pokładów najzwyklejszej radości z tego, co otacza ludzi na każdym kroku.

Tym, co zapadło mi w pamięć, mimo kolejnych przewracanych stron, był fragment o szkole i tym, co człowiek może z niej wynosić:

Dlaczego w szkole uczą nas pisać wypracowania, rozwiązywać równania, a nikomu nie przyjdzie do głowy, by nauczyć nas, jak żyć? Co powinno być ważne? Jak wyrazić i poznawać siebie? Tyle czasu i wysiłku poświęcamy na kształtowanie intelektu, a ile na rozwój duszy? Maria przynajmniej nie pamiętała takich lekcji.” 

Muszę powiedzieć, że po przeczytaniu tych kilku wersów, naszła mnie głęboka refleksja na temat tego czy szkoła uczy człowieka jak żyć. Niewątpliwie, przeczytawszy tą myśl, byłam nieco zaskoczona spostrzeżeniami Marii. Miejsca nauczania bywają różne, jednak wydaje mi się, że w każdej, nie bezpośrednio, a raczej między zdaniami, słyszymy mądre rady ludzi, którzy nie tylko doświadczyli różnych rzeczy jako nauczyciele, ale przede wszystkim jako ludzie. Być może to ja trafiłam na pedagogów, którzy prócz intelektu, kształtują duszę, ale tacy zapewne istnieją. Tym, którzy pojawili się na mojej drodze dziękuję :)

Co sprawiło, że ocena gwałtownie zmalała mimo świetnych fragmentów wypływających wprost z wnętrza człowieka i mogących być mądrościami życiowymi? Momentami nieprzystępnym i nie ułatwiającym lektury okazał się język. Pierwsze moje podejście do książki zakończyło się na zaledwie sześćdziesiątej szóstej stronie. Przerwałam na jakiś czas lekturę, nie mogąc przyzwyczaić się do struktury zdań, która momentami wydawała mi się wręcz szkolna. Autorka znacznie upraszczała język, gdy opisywała to, co dotykało Marię, sprawiając, iż zakrawał on na sprawozdanie pisane w szkole, a nie powieść kobietą. Kiedy zaś Pani Paulina przechodziła do przeżyć wewnętrznych bohaterki, byłam pełna podziwu dla słownictwa, jakim operowała i nie mogłam się nadziwić, że oba te fragmenty wyszły spod pióra jednej osoby.
 
Świetną sprawą okazały się zdjęcia dołączone do fragmentów opisujących najpiękniejsze zakątki, w jakich miała okazję być główna bohaterka. Pani Paulina każde z tych miejsc opisywała w taki sposób, że z każdym kolejnym zdaniem czytelnik co raz bardziej mógł zarysować sobie przestrzeń oczyma wyobraźni. Język, którym pisała zyskiwał na plusie swą naglą, w porównaniu do poprzednich stron, plastycznością i barwnością.

Z jednej strony drogi rozciągał się widok na morze, z drugiej na porośniętą wrzosami górę. Był to wprost bajkowy obrazek. Maria pomyślała, że jest to wymarzone miejsce dla leśnych duszków i ślicznych wróżek. Pewnie hasają sobie po okolicznych wrzosowiskach i ganiają się z wiatrem, gdy ucichnie tupot nóg ostatnich turystów.” 

Trudno jest mi jednoznacznie ocenić książkę Pani Pauliny. Z jednej strony pisarka zagłębia się w tematy antropologiczne i sprawia, że czytelnik, tak jak Maria, zaczyna zastanawiać się czego pragnie i czy czuje się szczęśliwym. Lektura przebiegała niespiesznie, a ja zastanawiałam się co oczekuję od siebie, co chciałabym w życiu osiągnąć i jaki kształt mu nadać. Z drugiej jednak męczący język, który znacznie wpływa na samopoczucie czytającego i sprawia, że czasem przychodzi odłożyć książkę na jakiś czas. Żmudnie opisywane kolejne czynności bohaterki po dłuższym czasie zaczynają wręcz denerwować w swojej dokładności czytelnika. Myślę, że gdyby poskąpić trochę codziennych czynności wykonywanych przez bohaterkę, książka ukazywała by się w znacznie jaśniejszym świetle.

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwu Novae Res, za co serdecznie dziękuję ;)