wtorek, 29 lipca 2014

[152] Marilynne Robinson „Dom nad jeziorem smutku”


Wydawnictwo M
Kraków 2014, 212 str.
Ocena: 6/10 Niezła

Smutek to jedno z uczuć, które przewija się w naszym życiu. Nie gości ono na stałe – pojawia się, by za chwile zniknąć i ustąpić miejsca radości i szczęściu. Niekiedy życie mimo wszystko płata figla, nie pozwalając by szczery uśmiech pojawił się na buzi, a smutna twarz była zrozumiana przez otaczających ludzi. Bo obcy potrafią ocenić wszystko niesprawiedliwie, nie znając w pełni historii. Tylko dobrnąwszy do ostatniego słowa kolejno następujących, czasem pozornie bezsensownie zdań, odkryjemy radość i smutek mieszkańców „Domu nad jeziorem smutku”.

„(...) trudno jest kogoś opisać, gdyż wspomnienia są ze swej natury niekompletne, odosobnione i przypadkowe jak wieczorne mignięcia oświetlonych okien wagonów.”*

Pani Marilynne Robinson to amerykańska pisarka, która jest doktorantką anglistyki na Uniwersytecie Waszyngtońskim w Seattle. „Dom nad jeziorem smutku” to jej debiut literacki. Kolejną książkę po okraszonym sukcesem „Housekeeping” wydała dopiero dwadzieścia cztery lata później. Okazała się ona równie ciekawa dla czytelników – w 2005 roku autorka otrzymała za nią nagrodę Pulitzera. Jej pierwsza powieść doczekała się ekranizacji w 1987 roku, jednakże ku usilnym staraniom, zbyt trudno odnaleźć gdziekolwiek ten nieco zapomniany film. A szkoda, bo jestem ogromnie ciekawa wizji reżysera i scenarzysty.

Dwie siostry, po samobójczej śmierci matki, trafiają pod dach swojej ciotki Sylvie. Kobieta ta to niepoprawna marzycielka żyjąca w swoim świecie. Szereg zaskakujących dziwactw ciotki od momentu rozpoczęcia nauki w szkole dla jednej stają się atutem, dla drugiej – udręką. Dziewczynki z czasem zaczynają oddalać się od siebie. Gdy jedna stawia na chęć poznania niezwykłego świata ciotki, druga pragnie być zwyczajna i odchodzi z domu. Nikt nie ma pojęcia, iż ta rozłąka sprawia, że rodzina zaczyna zanikać, a brak wartości staje się przyczyną mimowolnego smutku.

Czytając kilka magicznych opinii, wsłuchując się w słowa Esy miałam co raz większy apetyt na tę książkę. Nie od dziś wiadomo, że wszystko to, co w literaturze owiane jest tajemnicą niesamowicie mnie pociąga. Nietypowy tytuł, nieco przygnębiająca, a jednocześnie zagadkowa okładka równie mocno podziałały na moje literackie podniebienie, wręcz domagające się powieści Pani Robinson. Liczyłam na ciepłe i pełne mądrości słowa o rodzinie, szczęściu i pięknie. Wierzyłam, iż w środku odnajdę satysfakcjonującą historię, która nie pozwoli mi się nudzić...

„Źródłem przerażenia, a jednocześnie otuchy było dla mnie to, że często wydawałam się niewidzialna dla otoczenia, jakbym nie w pełni istniała. Odnosiłam wrażenie, że nie mam wpływu na rzeczywistość, i w zamian czułam się wyróżniona, że mogę ją oglądać niezauważona.”*

Nie pamiętam kiedy ostatnim razem w tak wolnym tempie czytałam jakąkolwiek książkę. Początkowo zachwycałam się słowem, jednak z czasem gdy pojawiły się dwie ciotki, opiekujące się opowiadającą historię Ruth i jej siostrą, popadłam w znużenie. Dialogi prowadzone przez kobiety były dla mnie niezwykle usypiające, a nawet momentami sztuczne i nie mogłam się doczekać, kiedy dziewczynki znowu wybiorą się na lodową taflę jeziora, i powróci dawna magia. Przyroda, okolica i zakamarki domu opisywane przez dziewczynkę stanowiły chyba jedyną cząstkę niezwykłości języka, która utrzymywała mnie początkowo przy książce. Dopiero z pojawieniem się Sylvie odnalazłam dawne czary czymś, czym iluzjoniści również zaczarowują publiczność, sprawnie wykonując koleje czynności niezauważalne da oka. Równie umiejętnie słowem zaczęła operować Pani Robinson.

Łódki w Sierakowie przypomniały mi o podróży z Sylvie...
Od zawsze uważałam, że opisy kolejnych wydarzeń okraszone odrobiną czarodziejskiej tajemnicy, nawet bez mnogości dialogów powodują, że powieść jest bogatsza. Mimo wszystko jednak te wizje nie powinny być zbyt obszerne, a czasem nawet o niczym istotnym. Czytając niektóre fragmenty „Domu nad jeziorem smutku” miałam wrażenie, że są one niepotrzebne i nic nie wnoszą do historii. Na dodatek sprawiały one, że książka znajdowała u mnie minusy, a ja wręcz oczekiwałam i byłam głodna przepięknie tworzonych opisów przyrody.

„(...) pod zachęcającym wpływem światła szron, który przedtem wydawał się jałowy i suchy jak sól, zakwitł. Trawa mieniła się kolorami lodowych kryształków. Ze wszystkich drzew, w ilościach tak niezliczonych jak kryształki, spadały krople wody.”*

Sztuką jest pisanie o otaczającym świecie i wbrew pozorom – nie jest to rzecz łatwa. Pani Robinson uczyniła tereny wokół jeziora i jego zamarzniętą zimą tafle krainą baśniową, w której niejeden czytelnik chciałby zawitać teraz, już. Było to niezwykle pozytywne w moim odczuciu. Dom i jego ciemne zakamarki opisywała z równą finezją, której brakowało mi przez ponad połowę książki. Cały czas miałam wrażenie, że pisarka pragnie przekazać coś ogromnie ważnego, jednakże trudno ubrać jej to w słowa, dlatego momentami posługiwała się zaskakującymi dla czytelnika środkami.

Kiedy pomyślę o opowieściach narratorki przywoływanych często ni stąd ni zowąd – z czasem działały one na mnie już odpychająco, a w głowie miałam moją siostrę, którą nierzadko nachodzą podobne relacje, kiedy o czymś mówi. Potrafi objechać pół świata, nim przejdzie do sedna sprawy... Przez to miałam wrażenie,że narratorka to równie „rozgadana” osoba, krążąca wokół faktów, które nie do końca mnie interesują... Z czasem okazywało się, że denerwujące „gadanie” otwiera umysł sprawiając, że smutna rzeczywistość staje się bliższą.

„Nigdy nie wiemy, kiedy widzimy kogoś ostatni raz.”*

Ciemna kuchnia do końca moich dni będzie magią wieczorów Sylvie i Ruthie, w których opisy mogłabym zaczytywać się od nowa, od nowa i od nowa. Myślę, że po stu razach nie znudziło by mi się czytanie o tym niecodziennym zwyczaju. Przywary i nietypowe cechy zachowania przypisywane Sylvie nie sprawiały, iż odsuwałam swoje myśl ze wstrętem od tej postaci, a wręcz przeciwnie – czekałam co jeszcze wpadnie do jej jakże kreatywnej głowy, w której drzemały skrywane od lat wspomnienia. Bardzo ją polubiłam za to, że była inna, że była po prostu sobą. Od początku, aż do końca.

„(...) jeden wyłączony zmysł wyostrza pozostałe, a my nic nie widziałyśmy.”*

Dawno nie miałam tak mieszanych uczuć podczas lektury. Z jednej strony uśmiech nie potrafił schodzić z buzi przez kilka stron, z drugiej – czasami porzucałam książkę, nie mogąc przebrnąć do końca strony. Kiedy dobrnęłam do sto pięćdziesiątej którejś strony, powieść Pani Robinson zaczęła odkrywać przede mną swoją tajemnicę. Sekret smutnego jeziora, zagadkę kruchości życia i rodziny, którą często staramy się po prostu wyprzeć z pamięci.

„Tak to jest z rodziną – mówiła dalej. - Najbardziej jej brakuje, kiedy przestaje istnieć.”*

Niezwykłymi okazały się ostatnie rozdziały, których czytanie wprawiało czytelnika w zakłopotanie. Zdecydowanie takiego czytającego, jak ja. Oczekiwałam uzasadnienia każdego zdania, najmniejszej sytuacji, piękna w prozie życia. Dochodząc do końca zdałam sobie sprawę, że „Dom nad smutnym jeziorem” ma w sobie nie tylko elementy historii Stworzyciela, która była pięknym wprowadzeniem do dziesiątego rozdziały, ale także cząstkę istnienia każdego z Nas. Bo przecież czasem kolejne wydarzenia, które urzeczywistniają się wbrew naszej woli, sprawiają, że w sercu gości smutek i obawa o tych, którzy pozostaną jedynie w naszej pamięci, zdała od nas samych.

„Przy braku grobów w poświęconej ziemi pamięć o najbliższych i więź z nimi pozostaje wyłącznie w sercach i umysłach. Bo rodziny nigdy nie ulegają rozbiciu. Można je przekląć i wygnać, wysłać dzieci na poniewierkę, żeby ginęły w powodziach i pożarach, a jednak stare kobiety ułożą z tych smutków piosenki i będą je śpiewać na gankach w ciepłe wieczory.”*

Przyznam, że książka początkowo nie do końca spełniała moje oczekiwania wśród wielu zachwytów innych czytelników. Brakowało mi czegoś, co trudno określić słowami. Być może zbyt wiele oczekiwałam, a kolejne słowa chłonęłam z nieodpartą nadzieją, iż pojawi się przyciągająca siła działająca zawsze i wciąż, a nie jedynie przy wybranych opisach, które zapierały dech w piersiach swoją delikatnością i czarem. Kiedy jednak usiadłam do pozostałych mi siedemdziesięciu stron po czasie, odnajdowałam piękno w codzienności. Tak trudnej i ciężkiej, że trudno było wyprzeć smutek z domu nad jeziorem. Z budynku podobnego do tych, w których mieszamy i my... Jestem wdzięczna Pani Marilynne za zwykła powieść o niezwykłej rodzinie, w których życiu odnalazłam kilkanaście niezwykłych rad i prawd życiowych zaznaczanych kolorowymi karteczkami ;)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa M, za co serdecznie dziękuję ;)


Cytaty pochodzą z książki „Dom nad smutnym jeziorem” kolejno ze stron: 55, 105, 150, 88, 87, 180, 188.

czwartek, 24 lipca 2014

[151] Rachel Hauck „Suknia ślubna”


Wyd. Święty Wojciech,
Poznań 2013, 384 str.
Ocena: 10/ 10 Perełka

Ślub w życiu kobiety jest chyba drugim najważniejszym wydarzeniem zaraz obok narodzin upragnionego dziecka. To dzień, w którym z twarzy kobiety nie powinien schodzić uśmiech, w którym powinna czuć się najszczęśliwszą osobą na świecie. Stanowi uwieńczenie wielkotygodniowych, a czasem nawet wielomiesięcznych przygotowania, wśród których niezwykle ważnym punktem jest wybór sukienki ślubnej. Wygoda, klasa, piękno i pewna iskierka magii to niezbędne cechy tej jedynej sukni. Wydawać by się mogło, że to ubranie stworzone wyłącznie dla nas, nawet jeśli nie kupujemy jej, specjalnie uszytej wedle wymiarów u krawcowej. Jednak czy suknia mająca sto lat i zachowana w nienagannym stanie mogła być noszona tylko przez jedną pannę młodą?

Książki Pani Rachel Hauck, której dorobek literacki jest już dość potężny, trafiły na księgarniane póki w Polsce za sprawą wydawnictwa Święty Wojciech. Prócz publikacji przeze mnie czytanej światło dzienne ujrzała powieść „Był sobie książę...”. Obie te lektury były rewelacją w kraju pisarki i otrzymały ogromną szansę by zagościć w domach Polek i Polaków. Dotąd nieznana autorka za pomocą słów otwiera umysł i rozmraża serca na podstawowe wartości: WIARĘ, NADZIEJĘ i MIŁOŚĆ.

„(...) kiedy człowiek traci rozum, to dopiero wtedy naprawdę widać jego serce.”*

Jedni są wspaniałymi piekarzami, inni potrafią z pomysłem budować domu. Każdy z nas jest w czymś mistrzem. Charlotte – główna bohaterka – ma talent do wyszukiwania odpowiednich, a zarazem niezwykłych sukien dla panien młodych. Kobieta prowadzi elegancki salon mody ślubnej w Birmingham. Kiedy jednak zostaje narzeczoną, nie potrafi znaleźć sukni swoich marzeń. Z czasem zaczyna się zastanawiać czy wina tkwi w nieumiejętności czy niechęci. Nękające ją wątpliwości zaczynają podpowiadać, że być może wina tkwi w niewłaściwym (?) mężczyźnie. Szukając pożądanych odpowiedzi, wybiera się na wzgórze, gdzie, ku swojemu zaskoczeniu kupuje kufer. W środku znajduje suknię sprzed stu lat! Emily w 1912 roku. Mary Grace w 1939. Hillary w 1968. Charlotte w 2012. Co łączy cztery kobiety i dlaczego suknia trafiła właśnie w jej ręce?

Kiedy wielkimi krokami zbliżał się koniec szkoły, jak co roku przyszło mi wybrać książkę – nagrodę do świadectwa. Idąc po schodach liczyłam, że znajdę jakąś ciekawą i dość grubą powieść, która umili mi przedmaturalne wieczory. Po dwukrotnych oględzinach wybór padł na pozycje Rachel Hauck. Choć początkowo znacznie większą ochotę miałam na jej drugą, z dwóch wydanych w Polsce publikacji, nie żałuję, iż w moje ręce wpadła niezwykle poruszająca opowieść z historią w tle - „Suknia ślubna”

„Suknia pasowała na każdą z nich, jakby była dla niej przeznaczona. Żaden szew nigdy nie był poprawiany. Nie znać na niej zniszczeń. Nigdy nie poszarzała ani nie pożółkła. (…) Jest jak Ewangelia Jezusa. Zawsze pasuje. Nie wymaga zmian. Nigdy nie niszczeje i, powiadam wam, zawsze jest w modzie.”*

Największym atutem są zdecydowanie przeplatające się losy temperamentnej, jak na swoją epokę Emily i pełnej rozterek Charlotte. Zdecydowanie działa to na korzyść powieści dodając jej szczypty tajemnicy, a nawet magii. Były momenty, kiedy wręcz oczekiwałam zmiany bohaterek, chcąc się dowiedzieć co dalej wydarzy się w życiu obu kobiet.

Z prześliczną zakładką ;)
Pani Rachel genialnie uchwyca różnice w życiu kobiet XXI wieku i XX w. Zwraca ona uwagę na uwierające konwenanse, zależność dziecka od rodzica, a także opinii publicznej. To, co dla nas może się wydawać nieco nierealnym, dawniej było na porządku dziennym. Dawniej dwoje ludzi brało ślub nie z miłość, znacznie częściej z obowiązku wynikającego z pozycji w drabinie społecznej. Małżeństwo często było ruchem, posunięciem pionka na polu biznesowym czy chęcią zdobycia uznania i poważania osób z wyższych sfer. Oddając rękę córek ojcowie nierzadko liczyli na zyski finansowe, a matki – społeczne. Nie było w tym nic dziwnego, a bunt wobec decyzji rodziców był zjawiskiem nie tyleż jedynie niepożądanym, co szybko tłumionym. Tak też miała w zamiarze zrobić matka Emily – wybić jej z głowy nierozważne pomyły.

„Im gość ma więcej na koncie bankowym, tym jego narzeczona jest urodziwsza. Tak już ten świat jest zbudowany.”*

Prócz zależności społeczno-biznesowych warto wspomnieć o utartych schematach i nietolerancji na tle rasowym, o którym również pisarka nie wahała się nie wspomnieć. Od „kolorowych” jednoznacznie należało się trzymać z daleka. To oni ciężko pracowali przy robotach drogowych. To z ich rąk zwisały ciężkie, czasami aż nazbyt, łańcuchy. Kiedy ktoś, kto nie powinien znaleźć się w ich dzielnicy, wkroczył tam, od razu uprzejmi powiadamiali zainteresowanych. Zwłaszcza, jeśli tym kimś jest Emily – narzeczona Phillipa Saltonstalla. Tylko czy dziewczyna na pewno go kocha? Jeśli tak, to dlaczego nadal w jej głowie krząta się miłość ze szkolnych lat – Daniel Ludlow?

„Małżeństwo to coś więcej niż tylko szkolne wspomnienia. Więcej niż wspólne śmianie się i młodzieńcze uczucie.”*

Akcja powieści rozkręca się dość wolno, a czytelnik musi nieźle naczekać się, aż Charlotte otworzy kufer i wpadnie w wir poszukiwań mających na celu odkrycie historii sukni. Mimo, że wszystko dzieje się niespiesznie, lektura nie nuży – na początku możemy się spotkać ze znacznie większą liczbą migawek z życia Emily, niżeli właścicielki salonu sukni ślubnych. Zabieg ten podsyca jeszcze bardziej ciekawość czytelnika, sprawiając, że od powieści nie można wręcz oderwać się do wyczekiwanych momentów.

Pisarka zwraca uwagę nie tylko na to, co było istotnie dla ludzi przed laty. Pokazuje również współcześnie bliskie sercom ludzi miejsca. Prócz zwyczajowych kawiarenek czy sklepów pojawia się tor, bez którego Tim nie wyobraża sobie życie. W końcu to miejsce, gdzie adrenalina buzuje, a emocje i doznania posiadają niepoliczalną mnogość. Dla Char niezwykłym miejscem przemyśleń jest wzgórze za posiadłością Ludlowów, w którym mieści się teraz fundacja. To właśnie tutaj często przebywały z matką, choć tak naprawdę nie wiedziała dlaczego.

Charlotte jednocześnie jest niezwykłą i jedyną w swoim rodzaju kobietą z darem oraz typową, pełną niepewności przed nadchodzącymi chwilami dziewczyną. Nie można scharakteryzować jej jednoznacznie. Pracując jest pewna siebie, jednak w zderzeniu z otaczającą rzeczywistością traci czasami swoją moc, stając się niepewną istotą. Char spotkała się z ogromną sympatią z mojej strony, choć czasami jej niezdecydowanie mogło działać na nerwy. Postać, którą wykreowała pisarka była niewątpliwie krucha, a jednak pokazywała siłę „małego człowieka” odkrywając kolejne karty historii czterech kobiet.

„To chyba instynkt, szósty zmysł. Po prostu wiem – odpowiedziała Charlotte, zatrzymując się w drzwiach. - Myślę, że Bóg mówi do mnie, kiedy pracuję i pomagam pannom młodym.”*

Kremowo i subtelnie...
Same opowieści o szczęśliwych pannach młodych, które nosiły suknie z kufra są wzruszające, mimo że wszystko wydaje się całkowicie normalne, a jednocześnie niezwykle w swej prostocie. Sama suknia to zmaterializowane marzenie każdej dziewczyny. Czytając kolejne fragmenty o jej fasonie, materiale i złotym poblasku, co raz bardziej zakochiwałam się w tytułowej sukni ślubnej ;)

Kolejnym, ale jakże znaczącym miejscem w życiu bohaterów jest kościół. Wizja niedzielnej mszy przypomniała mi o cotygodniowym obrazie tegoż dnia, wielu znajomych i sąsiadach, którym z uśmiechem mówię dzień dobry. Bardzo spodobała mi się ta, jakże realna scena, pokazująca, że Bóg odgrywa wielką rolę. Wielu z bohaterów na co dzień kroczyło obok niego, choć sami nie byli idealni. Wierzyli jednak, że Bóg jest blisko i kiedy zajdzie potrzeba, przypomni o swojej obecności.

„Czasem los sam prowadzi człowieka we właściwe miejsce we właściwym czasie. Czasem robi to dobry przyjaciel. Ale jeszcze częściej, zamyślił się Daniel, jest to działanie Opatrzności Bożej i Jego nieskończonej łaski.”*

Wydawać by się mogło, że gdy nastąpią dwa niepozorne wyrazy rozstrzygające część zagadek skrywających się na kartach powieści Pani Hauck, chęć dotarcia do ostatnich stron nie będzie już tak wielka. Podając na tacy fragment rozwiązania akcji niemal sto stron przed końcem publikacji, pisarka przechytrza jednak czytających. Kolejno stawianymi słowami sprawia, że w obliczu nowych faktów, wszystko jest jeszcze bardziej ubarwione, a czytelnik jeszcze bardziej rozemocjonowany. W ten sposób ani może myśleć o porzuceniu chwilami wzruszającej lektury.

Muszę powiedzieć, iż „Suknia ślubna” to niezwykła i wzruszająca powieść. Nigdy nie spodziewałam się, że pod tą różową, nieco cukrową, a jednak niezwykle piękną okładką odnajdę jeszcze piękniejszą treść. Kolejne słowa składające się w opowieść sprawiały, że w moich oczach powoli zbierały się łzy. Wszystkim tym, którzy również chcieli poznać smak szczerej i czystej miłości oraz odkryć tajemnicę sukni sprzed wieku szczerze polecam powieść Pani Rachel Hauck.

* Cytaty pochodzą kolejno ze stron: 357, 375, 200, 39, 63, 204.

niedziela, 20 lipca 2014

[150] Joanna Opiat-Bojarska „Słodkich snów, Anno”


Wydawnictwo Filia,
Poznań 2014, 392 str.
Ocena: 9/10 Niecodzienna

Początkowo dwa, a potem już trzy trupy, których nikt tak naprawdę ze sobą nie wiąże. Pierwszego zapewne zamordowano, jednak policji nie są znane personalia sprawców i ich motyw. Drugi – pijany, pomylił szczere pole ze stacją, na której wysiada od lat (przecież to takie oczywiste...). Ostatni był wiekowym mężczyzną, którego życie zakończył zawał. Nic podejrzanego w oczach policji. Wystarczy szybko spisać protokoły, zakończyć śledztwa i po sprawie – pojawią się przecież kolejne, ważniejsze, nie cierpiące zwłoki. Tylko młoda Rogozińska nie ma czasu się zastanawiać – nadchodzą kolejne maile, śmierć czeka kolejne osoby.

„Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ostatnio na jej skrzynkę e-mailową przychodziły wiadomości absurdalne i logiczne jednocześnie. Przy pierwszym czytaniu sprawiały wrażenie nic nie znaczącego bełkotu, jednak przy drugim słowa zyskiwały tajemniczy blask sprawiający, ,ze ich znaczenia trzeba było szukać gdzieś między literami, spacjami i wersami. Jakby pisane były jakimś szyfrem, którego nie jest w stanie złamać osoba niepowołana.”*

Pani Joanna to osoba, która swoją przygodę literacką zaczęła od książki „Kto wyłączy mój mózg?” Tą szczerą powieścią przekazała obraz rzadkiej choroby, która ją dotknęła i dała świadectwo potrzebującym wsparcia. Trudno było jej się rozstać ze spisywaniem słów w historie – nie wyobrażała sobie życia bez pisania i tak pozostało jej do dziś. Na rynku wydawniczym pojawiło się już pięć książek opatrzonych nazwiskiem Pani Opiat-Bojarskiej, a ku uciesze stałych czytelników to jeszcze nie koniec śmiałych i niezwykle inteligentnych powieści poznańskiej pisarki.

„Dziewczyna nie jest ładna. Nie, nie jest też brzydka. Jej urodę można określić jako coś zwyczajnie przeciętnego. Typ piękna, którego można nie zauważyć na ulicy, minąć, wlepiając wzrok w kosz na śmieci. Ale ma w sobie coś niesamowitego. Bijącą wewnętrzną poświatę.”*

Anka Rogozińska to atrakcyjna, trzydziestoparolatka będąca dziennikarką TV. Kobieta jest żądna sukcesu, chciała by zaistnieć w ogólnokrajowej telewizji. Kiedy trafia na trop afery lekarskiej, czuje, że za chwile może mieć asa w rękawie. Już oczyma wyobraźni widzi siebie na wielkim ekranie. Koniecznie musi odkryć prawdę, nawet jeśli ma ucierpieć na tym jej życie prywatne. Razem z Łukaszem – kolegą ze studiów ruszają śladami dwóch lekarzy, próbując przypisać do historii ostatnio zabitych ludzi. Kiedy jednak umiera starszy człowiek, wszystko przestaje o siebie pasować, a niezwykle tajemnicze maile, prowadzą Annę ku zaskakującej historii sprzed lat.

Kolorowa zakładka ;)
Pisząc recenzję najczęściej pod pierwszy osąd idzie język, początek, bohaterowie. W przypadku „Słodkich snów, Anno” postanowiłam zrobić wyjątek, z racji, że tak, jak nieszablonowa będzie moja opinia, tak nieszablonowa jest najnowsza powieść Pani Opiat-Bojarskiej. Nie ma tu zbyt wiele krwi, a czymże przecież jest mocny kryminał bez kilku zwłok, na które z obrzydzeniem spoglądają nawet policjanci. Brak również szybkości słońca w kolejno następujących wydarzeniach. Nawet nie pojawił się niesamowicie brutalny w swoich działaniach morderca. Bo Bezdenny Kapelusznik nie oczekuje długich cierpień ofiar i mnóstwa czerwonej mazi. Wszystko ma nastąpić wszystko i sprawnie. Największy ból dopiero przyjdzie...

Muszę przyznać, że nie znam (póki co) żadnego innego pisarza, który tworzy takie, jak Pani Joanna, wysublimowane zakończenia. Zazwyczaj współczesna literatura ma to do siebie, iż na ostatniej stronie powieści zastajemy happy end. Niby częste, nawet trochę oklepane, ale jakże pożądane przez czytelników! Poznańska pisarka stawia na słodko-gorzki wariant, który nie tylko częściowo zaspokaja pragnienia czytelnika w związku z pozytywnym rozwiązaniem akcji, ale również otwiera on możliwości przed samym autorem. W głowie tworzy się, literka po literce, myśl: „A może...” - przecież życie Anki nie skończyło się, coś jeszcze musi się wydarzyć.

„Kochaj siebie (…). Nie ma znaczenia jak wyglądasz, ważne jest tylko to, jak siebie widzisz.”*

Wielkim atutem jest postać głównej bohaterki, której kreacja została dopięta na ostatni guzik. Anka Rogozińska to silna kobieta, w której życiu czasem brak czasu na takie wartości jak miłość czy rodzina. Nie ma takich marzeń, jak większość kobiet w jej wieku – zamiast dziecka, pragnie sukcesu zawodowego. Świadomość własnej atrakcyjności i kobiecych atutów dodaje jej pewności siebie, sprawiając, iż mogłaby góry przenosić. Wnętrze, idealnie wykreowany portret psychologiczny pokazują jednak, że nawet najsilniejsza osoba ma w sobie kruchą dziewczynkę, która od czasu do czasu przysiada na kanapie z kubkiem gorącej czekolady z pianką.. 

Postacią, która oczarowała mnie swoim zewnętrznym opanowaniem, a jednocześnie niesamowitą emocjonalnością był ojciec Anny – Stanisław. Kiedy pojawiały się fragmenty związane z jego znieczulaczem pozwalającym uśmierzyć ból wrytej głęboko w serce niepewności, byłam oczarowana. Choć wokół panowała względna cisza, słyszałam delikatne i mocniejsze takty muzyki klasycznej, którą niejednokrotnie poznawałam po przeczytaniu rozdziału, bądź wspominałam z uśmiechem.

„Gdy Stanisław Rogoziński zamknął za sobą drzwi gabinetu, poczuł się bezpieczniej. Założył na uszy bezprzewodowe słuchawki i podszedł do półki szczelnie wypełnionej płytami CD. Na chybił trafił wybrał jedną z nich, włożył do odtwarzacza i wdusił niewielkie przyciski 'random' oraz 'play'. Czekając na pierwsze takty losowo wybranego utworu, opadł na fotel i zamknął oczy.”*

Z pianką... - według przepisu Anki Rogozińskiej ;)
Uwielbiam prozę, jaką tworzy Pani Joanna. Niezwykle cenię sobie w tym, co pisze, iż wszystko zostało dokładnie przemyślane, a kolejno następujące po sobie sceny nie są zabiegiem losowym, lecz w pełni zaplanowanym. Czytając z taką świadomością kolejno stawiane słowa czułam się jakby pisarka stała nieopodal mnie, uśmiechając się z każdym grymasem na mojej twarzy zwiastującym burzę emocji rozgrywają się w moim wnętrzu. Nie mogłam jej jednak zobaczyć, była niewidzialnym świadkiem moich wzlotów w odkrywaniu prawy i upadków, kiedy okazywało się, iż nie miałam racji z moimi przypuszczeniami. Wydawać by się mogło, ze to uporczywe spojrzenie denerwuje, ale nie – każde zdanie sprawiało, że niepisana walka na linii pisarz – bohater – czytelnik była fascynująca.

„Bądź, kim się zdajesz lub, jeśli wolisz prościej: nie myśl sobie, że nie jesteś kimś innym, niż mogłoby się wydawać inny, że będąc, kim jesteś lub mogłabyś być, nie byłabyś kimś innym, niż byłabyś, gdybyś wydawała im się kimś innym.”*

Dawno nie czytałam kryminału, który toczyłby się tak niespiesznie jak „Słodkich snów, Anno”. Co ciekawe pozycja sprawiała jednocześnie, że czytelnik gnał do przodu, nie patrząc na mijane strony, rozdziały i godziny. I nie trzeba było do tego hektolitrów krwi czy wyrafinowanych morderstw. Pisarka genialnie pokazała, iż minimalizm również się opłaca. Świetnie rozegranie kontaktu na linii zabójca – dziennikarz jak najbardziej sprzyjało treści, nadając jej tajemniczości i zagadkowości. Na dodatek z każdą kolejna wiadomością od Bezdennego Kapelusznika miałam ochotę jak najszybciej chwycić w swoje dłonie „Alicję z Krainy Czarów”, która po dziś dzień chodzi mi po głowie ;)

„Sprawdzenie (…), czy jest na tyle bystra, by rozwiązać zagadkę i znaleźć się we wspomnianych przez Bezdennego Kapelusznika trzech procentach populacji, stało się dla niej wyzwaniem.” *

Myślę, że niejeden czytelnik powie, iż poznańska pisarka idealnie odnajduje się w tej formie, dając Polakom przyjemność wypływającą z lektury jej dzieł. W moich oczach jej proza wypadła znacznie lepiej w przypadku „Słodkich snów, Anno”, niżeli „Blogostanu”. Książki z pewnością dzieli nie tylko czas i kolejne doświadczenia, jednak myślę, że wszystko zmierza w dobry kierunku, by Wielkopolska była utożsamiana z takimi autorami jak Pani Opiat-Bojarska.

Trudno nie polecić tak wciągającej, niczym w wir, powieści poznańskiej powieściopisarki. Muszę powiedzieć, że dawno nie spotkałam się z prozą o zacięciu kryminalno-detektywistycznym, której mogłabym nic nie zarzucić. Z uśmiechem patrzę na okładkę od kilkunastu dni, próbując ubrać w słowa to, jakiego apetytu na kolejną część z Anką narobiła mi Pani Joanna. Wiem, że pewnie nie stanęłam na wysokości zadania, ale musicie sami przekonać się dlaczego tyle emocji wzbudziła we mnie ta niepozorna niemal czterystostronnicowa publikacja. A dla samej Autorki mam jedno konkretne życzenie: Pani Joanno koniecznie proszę pisać tylko i wyłącznie takie obyczajowe kryminały. ;)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwa Filia, za co serdecznie dziękuję ;)

Cytaty pochodzą kolejno ze stron: 279, 129, 73, 146, 314, 345.

niedziela, 6 lipca 2014

[149] Michelle Cohen Corasanti „Drzewo migdałowe”

Wyd. SQN
Kraków 2014, 392 str.
Ocena: 10/10 Perełka

Niezłomność, wytrwałość, poświęcenie... Czasem mimo wszystkich trudności, częściej przeciw oczekiwaniom rodziny i racjonalnemu spojrzeniu otaczających go ludzi. Niesamowita odwaga stojąca w oporze do dyskryminacji ze względu na narodowość, poglądy czy religię. Hektolitry wylanych łez, nigdy nie upadających na palestyńską czy amerykańską ziemię, lecz kolejne strony opowiadanej bez ogródek czy zbędnych słów historii. Opowieści Ahmada, który zza gałęzi drzewa migdałowego spoglądał na utraconą przeszłość, w nadziei na lepsze jutro. Jutro, które nie wiadomo co przyniesie...

Jeden wybór, jedna ulotna chwila sprawia, że życie ulega diametralnej zmianie. Egzystencja, która i tak nie była lekka wśród krwi niewinnych i niesprawiedliwych sądów, trafia na pełną kamieni, raniących stopy, drogę. Dwunaste urodziny Ahmada stają się początkiem dorosłości, a końcem dzieciństwa. Ojciec trafia do więzienia, dom zostaje zrównany z ziemią, a siostra umiera. Chłopiec ma świadomość, że wszystko, co nastąpiło jest jego winą. Nie ma wyboru - musi zaopiekować się rodziną, utrzymać ją i odnaleźć przysłoniętą mglistym widmem lepszą przyszłość. Tylko czy szczęśliwe życie jest jedynym celem, do którego zmierza Hamid obdarzony matematycznym geniuszem, zdającym się nie być ograniczony żadnymi limitami?

Pani Michelle, która z niezwykłym kunsztem spisała swoim piórem fascynującą historię Palestyńczyka, to Amerykanka z żydowsko-polskimi korzeniami. Rodzinne przywiązanie do tradycji i mocno podkreślane więzi z Izraelem, towarzyszyły jej przez całe młodzieńcze życie. Chęć zwrócenia uwagi na dramatyczny los i niejednokrotnie niepotrzebnie utracone szczęście stąpania po świecie Palestyńczyków, zrodziła się podczas studiów na Uniwersytecie Hebrajskim. Jednak, tak jak dojrzewają owoce tytułowego „Drzewa migdałowego”, tak w kobiecie ukształtować musiał się dystans, pozwalający w pełni przekazać emocje i pragnienia dwudziestoparolatki. Jak twierdzi, jej książka, która jest owocem to manifest nadziei na zgodne życie Izraela i Palestyny.

„Przeszłość jednak zawsze znajdzie sposób, by o sobie przypomnieć.”*

Choć każdy ma świadomość istnienia konfliktu palestyńsko-izraelskiego, wielokrotnie mijany jest on z niekłamaną obojętnością i zatrważającym znieczuleniem. W relacjach telewizyjnych, artykułach prasowych brakuje pierwiastka prawdy i realności, który pozwoliłby się na moment zatrzymać, zastanowić, skierować wzrok na to, co trudne i chwilami nawet nierealne. Człowiek chciałby przetrzeć ze zdziwienia oczy, jak gdyby zobaczył senną marę, która zniknie, gdy zamkniemy i przysłonimy na ułamek sekundy oczy. Pani Michelle przychodzi jednak z książką, by zatrzymać rękę dążącą ku zbyt mocno zamglonemu spojrzeniu, pozwalając odnaleźć w literaturze prawdę o tym, czego doświadcza człowiek kilka tysięcy kilometrów dalej. Choć czy faktycznie jest to tak odległe miejsce dla serc niejednego mieszkańca nawet naszego kraju, którego korzenie nadal trzymają się kurczowo zniszczonej cierpieniem palestyńskiej ziemi?

„Ich siła tkwi w korzeniach, tak głębokich, że nawet po ścięciu pnia wypuszczały młode pędy, z których wyrastały nowe pokolenia. Zawsze wierzyłem, że siła mojego narodu, tak jak drzew oliwnych, bierze się z naszych korzeni."*

Każde kolejne zdanie pozwala otworzyć serce, czasem zamknięte w bańce nierealnych historii z happy endem, które serwuje czytelnikowi ba (!) polski, ale nawet światowy rynek książki. Amerykańska pisarka daje możliwość oswojenia się z tym, co trudne i bezlitośnie niesprawiedliwe. Jednocześnie ukazując w innej, niż tej, do której dotąd przywykliśmy, scenerii rodzinę i podstawowe wartości, którymi kierują się ludzie. Postacią, do której maksym najbardziej się przywiązałam i osobą, której chłonęłam obecności w życiu rodzinnym Ahmada był Baba. Jego wrażliwość, a jednocześnie inteligencja wynikająca nie z kolejno zdobywanych pokładów wiedzy, a ze zwykłej ludzkiej mądrości, niejednokrotnie pozwalały mi dłużej zatrzymać się nad stroną, kontemplować, w choćby wewnętrznej ciszy z trudem utrzymywanych na wodzy emocji, każde kolejne słowo.

„Moim obowiązkiem jako ojca jest cię chronić. - Klepnął się w pierś. Na jego rękach dostrzegłem ślady po przypaleniach papierosami. - Mężczyzna jest nikim, jeśli nie chroni swojej rodziny. Obiecaj mi, że zrobisz dobry użytek ze swojego życia. Nie wdawaj się w tę walkę. Spraw, że będę z ciebie dumny. Nie pozwól, żeby moje aresztowanie zniszczyło ci życie.”*

Spotkania z Babą z czasem nie miały jedynie wielkiej wartości dla Ahmeda próbującego odnaleźć receptę na ujarzmienie myśli idących z nim od pewnej ciemnej nocy, ale także dla mnie, szukającej jakże znacznych wskazówek. Nie były to tyle drogowskazy, przez które wyznaczona droga, okazała by się drogą do sukcesu. Były to raczej myśli, które pozwalają mi cały czas wierzyć w własną siłę i szansę odkrycia przeze mnie tego, co w życiu jest najpiękniejsze. Czego? Miłości, kolorów, nieodkrytych miejsc, rodziny, słów? Piękno tkwi w najbardziej zaskakujących rzeczach, i mam nadzieję, że przyjdzie mi je stopniowo odkrywać.

„Starałem się przestrzegać rad Baby. Zanim ocenisz człowieka, spróbuj sobie wyobrazić, jak sam byś się czuł, gdyby to samo przytrafiło się tobie.”*

Publikacja została podzielona na cztery części – kolejne okresy w życiu najpierw chłopca, potem młodzieńca, aż w końcu ojca. Z każdym kolejnym etapem na linii wyznaczanej przez egzystencje Ahmada przyglądamy się innym rozterkom i wahaniom. Razem z młodym geniuszem odkrywamy świat znajdujący się poza dobrze znanymi terenami, a czasem i normami społecznymi. Ryzykujemy, próbujemy walczyć z samym sobą. Jednocześnie nie pozwalamy tłamsić potrzeby dobra dla drugiego człowieka. Choć Hamid poznaje gorycz porażek, podnosi się. Razem z jego upadkiem i siłą, pozwalająca podnieść zranione ciało z ziemi, uświadamiamy sobie, że to nie sukces buduje geniuszy i spełnionych marzycieli. To właśnie powstanie po niepowodzeniu stanowi o wielkości człowieka.

„Miarą sukcesu nie jest to, ile niepowodzeń nas spotkało, ale to, w jaki sposób na nie reagujemy.”*

Historia Ahmada, pachnie nie tylko migdałami zbłąkanymi wśród liści, jak wielu tamtejszych ludzi, w otaczającej rzeczywistości. Jak każdy maleńki owoc spadający z migdałowca obok drzew oliwnych niosących nadzieję, tak codziennie upada wielu, znikając wśród twardej ziemi okalającej każdy centymetr dopiero co żywego ciała. Sylwetki, z której z jedną miną, strzałem, krzykiem uszła jedna z wielu dusz. Dusz, w których były emocje, pragnienia, marzenia i zwyczajne chwile najdrobniejszych radości w tak okrutnej rzeczywistości. A co najważniejsze była w nich niesamowita siła i potrzeba miłości, brakującej wielu osobom, które mijamy w ferworze chodnikowych zawirowań codzienności.

„Wspiąłem się na drzewo. Nazywaliśmy je z Abbasem 'Szahid', czyli ;świadek', bo spędzaliśmy na nim tyle czasu, obserwując Arabów i Żydów, że było dla nas niczym towarzysz zabaw zasługujący na własne imię. Drzewo oliwne po lewej stronie Szahida nazwaliśmy Amal, 'nadzieja', a po prawej – Sa`ada, 'szczęście'.*

Książka zdecydowanie uczy. I nie mam tu na myśl zawiłych matematycznych zagadek, które każdorazowo wywoływały na mojej twarzy zaskakujący uśmiech. Ahmad i jego postawa pokazują, że nie należy tracić ani chwili w życiu, które i tak biegnie zbyt szybko. Czy tak prędko jak chłopiec z okładki dążący ku... wyzwoleniu? Przebaczeniu? Marzeniom? Nie wiem, nie mam pojęcia. Sądzę jednak, że każdego z nas ludzi, niezależnie od narodowości, pochodzenia czy koloru skóry stać na próbę podjęcia walki. Batalii o siebie, rodzinę, zupełnie obcych ludzi. Co czeka na końcu drogi? To już zależy od konkretnej jednostki, jej wytrwałości, a czasem też uporu. Czy uda się nam zgromadzić w sobie tak wielkie pokłady odwagi jak Ahmedowi? Czy zdołamy dobiec w kierunku, w którym wyruszył wątły dwunastolatek o niecodziennej, jak na swój wiek, sile ducha? Tylko gdzie dotarł główny bohater, jak potoczyła się jego wędrówka przez odrapane dzielnice, piękne domostwa i zaskakujące swoim rozmachem budynki? Myślę, że wobec tylu pytań, które stawiam, trudno będzie nie poczuć wzmożonej chęci poznania wnętrza „Drzewa migdałowego”. Dziś, jutro, a może za kilka lat... Nigdy przecież nie jest za późno, by otworzyć serce na prawdę.

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwa SQN, za co serdecznie dziękuję ;)

*Cytaty pochodzą kolejno ze stron:  388 (podziękowania), 228, 64, 202, 233, 37