wtorek, 29 lipca 2014

[152] Marilynne Robinson „Dom nad jeziorem smutku”


Wydawnictwo M
Kraków 2014, 212 str.
Ocena: 6/10 Niezła

Smutek to jedno z uczuć, które przewija się w naszym życiu. Nie gości ono na stałe – pojawia się, by za chwile zniknąć i ustąpić miejsca radości i szczęściu. Niekiedy życie mimo wszystko płata figla, nie pozwalając by szczery uśmiech pojawił się na buzi, a smutna twarz była zrozumiana przez otaczających ludzi. Bo obcy potrafią ocenić wszystko niesprawiedliwie, nie znając w pełni historii. Tylko dobrnąwszy do ostatniego słowa kolejno następujących, czasem pozornie bezsensownie zdań, odkryjemy radość i smutek mieszkańców „Domu nad jeziorem smutku”.

„(...) trudno jest kogoś opisać, gdyż wspomnienia są ze swej natury niekompletne, odosobnione i przypadkowe jak wieczorne mignięcia oświetlonych okien wagonów.”*

Pani Marilynne Robinson to amerykańska pisarka, która jest doktorantką anglistyki na Uniwersytecie Waszyngtońskim w Seattle. „Dom nad jeziorem smutku” to jej debiut literacki. Kolejną książkę po okraszonym sukcesem „Housekeeping” wydała dopiero dwadzieścia cztery lata później. Okazała się ona równie ciekawa dla czytelników – w 2005 roku autorka otrzymała za nią nagrodę Pulitzera. Jej pierwsza powieść doczekała się ekranizacji w 1987 roku, jednakże ku usilnym staraniom, zbyt trudno odnaleźć gdziekolwiek ten nieco zapomniany film. A szkoda, bo jestem ogromnie ciekawa wizji reżysera i scenarzysty.

Dwie siostry, po samobójczej śmierci matki, trafiają pod dach swojej ciotki Sylvie. Kobieta ta to niepoprawna marzycielka żyjąca w swoim świecie. Szereg zaskakujących dziwactw ciotki od momentu rozpoczęcia nauki w szkole dla jednej stają się atutem, dla drugiej – udręką. Dziewczynki z czasem zaczynają oddalać się od siebie. Gdy jedna stawia na chęć poznania niezwykłego świata ciotki, druga pragnie być zwyczajna i odchodzi z domu. Nikt nie ma pojęcia, iż ta rozłąka sprawia, że rodzina zaczyna zanikać, a brak wartości staje się przyczyną mimowolnego smutku.

Czytając kilka magicznych opinii, wsłuchując się w słowa Esy miałam co raz większy apetyt na tę książkę. Nie od dziś wiadomo, że wszystko to, co w literaturze owiane jest tajemnicą niesamowicie mnie pociąga. Nietypowy tytuł, nieco przygnębiająca, a jednocześnie zagadkowa okładka równie mocno podziałały na moje literackie podniebienie, wręcz domagające się powieści Pani Robinson. Liczyłam na ciepłe i pełne mądrości słowa o rodzinie, szczęściu i pięknie. Wierzyłam, iż w środku odnajdę satysfakcjonującą historię, która nie pozwoli mi się nudzić...

„Źródłem przerażenia, a jednocześnie otuchy było dla mnie to, że często wydawałam się niewidzialna dla otoczenia, jakbym nie w pełni istniała. Odnosiłam wrażenie, że nie mam wpływu na rzeczywistość, i w zamian czułam się wyróżniona, że mogę ją oglądać niezauważona.”*

Nie pamiętam kiedy ostatnim razem w tak wolnym tempie czytałam jakąkolwiek książkę. Początkowo zachwycałam się słowem, jednak z czasem gdy pojawiły się dwie ciotki, opiekujące się opowiadającą historię Ruth i jej siostrą, popadłam w znużenie. Dialogi prowadzone przez kobiety były dla mnie niezwykle usypiające, a nawet momentami sztuczne i nie mogłam się doczekać, kiedy dziewczynki znowu wybiorą się na lodową taflę jeziora, i powróci dawna magia. Przyroda, okolica i zakamarki domu opisywane przez dziewczynkę stanowiły chyba jedyną cząstkę niezwykłości języka, która utrzymywała mnie początkowo przy książce. Dopiero z pojawieniem się Sylvie odnalazłam dawne czary czymś, czym iluzjoniści również zaczarowują publiczność, sprawnie wykonując koleje czynności niezauważalne da oka. Równie umiejętnie słowem zaczęła operować Pani Robinson.

Łódki w Sierakowie przypomniały mi o podróży z Sylvie...
Od zawsze uważałam, że opisy kolejnych wydarzeń okraszone odrobiną czarodziejskiej tajemnicy, nawet bez mnogości dialogów powodują, że powieść jest bogatsza. Mimo wszystko jednak te wizje nie powinny być zbyt obszerne, a czasem nawet o niczym istotnym. Czytając niektóre fragmenty „Domu nad jeziorem smutku” miałam wrażenie, że są one niepotrzebne i nic nie wnoszą do historii. Na dodatek sprawiały one, że książka znajdowała u mnie minusy, a ja wręcz oczekiwałam i byłam głodna przepięknie tworzonych opisów przyrody.

„(...) pod zachęcającym wpływem światła szron, który przedtem wydawał się jałowy i suchy jak sól, zakwitł. Trawa mieniła się kolorami lodowych kryształków. Ze wszystkich drzew, w ilościach tak niezliczonych jak kryształki, spadały krople wody.”*

Sztuką jest pisanie o otaczającym świecie i wbrew pozorom – nie jest to rzecz łatwa. Pani Robinson uczyniła tereny wokół jeziora i jego zamarzniętą zimą tafle krainą baśniową, w której niejeden czytelnik chciałby zawitać teraz, już. Było to niezwykle pozytywne w moim odczuciu. Dom i jego ciemne zakamarki opisywała z równą finezją, której brakowało mi przez ponad połowę książki. Cały czas miałam wrażenie, że pisarka pragnie przekazać coś ogromnie ważnego, jednakże trudno ubrać jej to w słowa, dlatego momentami posługiwała się zaskakującymi dla czytelnika środkami.

Kiedy pomyślę o opowieściach narratorki przywoływanych często ni stąd ni zowąd – z czasem działały one na mnie już odpychająco, a w głowie miałam moją siostrę, którą nierzadko nachodzą podobne relacje, kiedy o czymś mówi. Potrafi objechać pół świata, nim przejdzie do sedna sprawy... Przez to miałam wrażenie,że narratorka to równie „rozgadana” osoba, krążąca wokół faktów, które nie do końca mnie interesują... Z czasem okazywało się, że denerwujące „gadanie” otwiera umysł sprawiając, że smutna rzeczywistość staje się bliższą.

„Nigdy nie wiemy, kiedy widzimy kogoś ostatni raz.”*

Ciemna kuchnia do końca moich dni będzie magią wieczorów Sylvie i Ruthie, w których opisy mogłabym zaczytywać się od nowa, od nowa i od nowa. Myślę, że po stu razach nie znudziło by mi się czytanie o tym niecodziennym zwyczaju. Przywary i nietypowe cechy zachowania przypisywane Sylvie nie sprawiały, iż odsuwałam swoje myśl ze wstrętem od tej postaci, a wręcz przeciwnie – czekałam co jeszcze wpadnie do jej jakże kreatywnej głowy, w której drzemały skrywane od lat wspomnienia. Bardzo ją polubiłam za to, że była inna, że była po prostu sobą. Od początku, aż do końca.

„(...) jeden wyłączony zmysł wyostrza pozostałe, a my nic nie widziałyśmy.”*

Dawno nie miałam tak mieszanych uczuć podczas lektury. Z jednej strony uśmiech nie potrafił schodzić z buzi przez kilka stron, z drugiej – czasami porzucałam książkę, nie mogąc przebrnąć do końca strony. Kiedy dobrnęłam do sto pięćdziesiątej którejś strony, powieść Pani Robinson zaczęła odkrywać przede mną swoją tajemnicę. Sekret smutnego jeziora, zagadkę kruchości życia i rodziny, którą często staramy się po prostu wyprzeć z pamięci.

„Tak to jest z rodziną – mówiła dalej. - Najbardziej jej brakuje, kiedy przestaje istnieć.”*

Niezwykłymi okazały się ostatnie rozdziały, których czytanie wprawiało czytelnika w zakłopotanie. Zdecydowanie takiego czytającego, jak ja. Oczekiwałam uzasadnienia każdego zdania, najmniejszej sytuacji, piękna w prozie życia. Dochodząc do końca zdałam sobie sprawę, że „Dom nad smutnym jeziorem” ma w sobie nie tylko elementy historii Stworzyciela, która była pięknym wprowadzeniem do dziesiątego rozdziały, ale także cząstkę istnienia każdego z Nas. Bo przecież czasem kolejne wydarzenia, które urzeczywistniają się wbrew naszej woli, sprawiają, że w sercu gości smutek i obawa o tych, którzy pozostaną jedynie w naszej pamięci, zdała od nas samych.

„Przy braku grobów w poświęconej ziemi pamięć o najbliższych i więź z nimi pozostaje wyłącznie w sercach i umysłach. Bo rodziny nigdy nie ulegają rozbiciu. Można je przekląć i wygnać, wysłać dzieci na poniewierkę, żeby ginęły w powodziach i pożarach, a jednak stare kobiety ułożą z tych smutków piosenki i będą je śpiewać na gankach w ciepłe wieczory.”*

Przyznam, że książka początkowo nie do końca spełniała moje oczekiwania wśród wielu zachwytów innych czytelników. Brakowało mi czegoś, co trudno określić słowami. Być może zbyt wiele oczekiwałam, a kolejne słowa chłonęłam z nieodpartą nadzieją, iż pojawi się przyciągająca siła działająca zawsze i wciąż, a nie jedynie przy wybranych opisach, które zapierały dech w piersiach swoją delikatnością i czarem. Kiedy jednak usiadłam do pozostałych mi siedemdziesięciu stron po czasie, odnajdowałam piękno w codzienności. Tak trudnej i ciężkiej, że trudno było wyprzeć smutek z domu nad jeziorem. Z budynku podobnego do tych, w których mieszamy i my... Jestem wdzięczna Pani Marilynne za zwykła powieść o niezwykłej rodzinie, w których życiu odnalazłam kilkanaście niezwykłych rad i prawd życiowych zaznaczanych kolorowymi karteczkami ;)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa M, za co serdecznie dziękuję ;)


Cytaty pochodzą z książki „Dom nad smutnym jeziorem” kolejno ze stron: 55, 105, 150, 88, 87, 180, 188.

10 komentarzy:

  1. Może właśnie przez to, że wcześniej przeczytałaś kilka pozytywnych opinii, nastawiłaś się "za bardzo" :) Mnie się ta książka bardzo podobała i nie czułam się znużona, a czytałam ją w wolnym tempie, żeby się delektować tym wspaniałym językiem.. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu, być może masz racje ;) Niemniej jednak niektóre fragmenty pod względem językowym były dla mnie na najwyższym poziomie! ;D

      Usuń
  2. Zgadzam się, że książka wywołuje skrajne emocje. Ale dzięki temu zapada w pamięć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jedna z lepszych książek, jakie miałam okazję czytać w ostatnim czasie...

    OdpowiedzUsuń
  4. Faktycznie, książka wymaga skupienia. Najbardziej z całości spodobało mi się zakończenie - poruszyło we mnie jakąś strunę :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Przyznam, że i tak bardzo mnie tą książką zaciekawiłaś :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Czyli widzę, że jednak w końcu przemogłaś się do tej pozycji, a po takiej recenzji nie pozostaje mi nic, tylko przeczytać. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Usypiające dialogi to nie jest to, czego szukam w książkach, dlatego mimo ciekawej fabuły nie skuszę się na tę książkę tym bardziej, że znalazłaś w niej więcej mankamentów niż zalet.

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie chwycę za tę książkę, nie chcę się męczyć. Po co, skoro inne, ciekawsze pozycje mam w planie :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Mam tę książkę na półce, muszę ją przeczytać, ale ze względu na smutek który pojawia się w powieści zapoznam się z nią dopiero po wakacjach.

    OdpowiedzUsuń

Mały ślad po Tobie = Wielki uśmiech na mojej buzi ;)