Wydawnictwo
M
Kraków
2014, 212 str.
Ocena: 6/10 Niezła
Smutek
to jedno z uczuć, które przewija się w naszym życiu. Nie gości
ono na stałe – pojawia się, by za chwile zniknąć i ustąpić
miejsca radości i szczęściu. Niekiedy życie mimo wszystko płata
figla, nie pozwalając by szczery uśmiech pojawił się na buzi, a
smutna twarz była zrozumiana przez otaczających ludzi. Bo obcy
potrafią ocenić wszystko niesprawiedliwie, nie znając w pełni
historii. Tylko dobrnąwszy do ostatniego słowa kolejno
następujących, czasem pozornie bezsensownie zdań, odkryjemy radość
i smutek mieszkańców „Domu nad jeziorem smutku”.
„(...)
trudno jest kogoś opisać, gdyż wspomnienia są ze swej natury
niekompletne, odosobnione i przypadkowe jak wieczorne mignięcia
oświetlonych okien wagonów.”*
Pani
Marilynne Robinson to amerykańska pisarka, która jest doktorantką
anglistyki na Uniwersytecie Waszyngtońskim w Seattle. „Dom nad
jeziorem smutku” to jej debiut literacki. Kolejną książkę po
okraszonym sukcesem „Housekeeping” wydała dopiero dwadzieścia
cztery lata później. Okazała się ona równie ciekawa dla
czytelników – w 2005 roku autorka otrzymała za nią nagrodę
Pulitzera. Jej pierwsza powieść doczekała się ekranizacji w 1987
roku, jednakże ku usilnym staraniom, zbyt trudno odnaleźć
gdziekolwiek ten nieco zapomniany film. A szkoda, bo jestem ogromnie
ciekawa wizji reżysera i scenarzysty.
Dwie
siostry, po samobójczej śmierci matki, trafiają pod dach swojej
ciotki Sylvie. Kobieta ta to niepoprawna marzycielka żyjąca w
swoim świecie. Szereg zaskakujących dziwactw ciotki od momentu
rozpoczęcia nauki w szkole dla jednej stają się atutem, dla
drugiej – udręką. Dziewczynki z czasem zaczynają oddalać się
od siebie. Gdy jedna stawia na chęć poznania niezwykłego świata
ciotki, druga pragnie być zwyczajna i odchodzi z domu. Nikt nie ma
pojęcia, iż ta rozłąka sprawia, że rodzina zaczyna zanikać, a
brak wartości staje się przyczyną mimowolnego smutku.
Czytając
kilka magicznych opinii, wsłuchując się w słowa Esy miałam co
raz większy apetyt na tę książkę. Nie od dziś wiadomo, że
wszystko to, co w literaturze owiane jest tajemnicą niesamowicie
mnie pociąga. Nietypowy tytuł, nieco przygnębiająca, a
jednocześnie zagadkowa okładka równie mocno podziałały na moje
literackie podniebienie, wręcz domagające się powieści Pani
Robinson. Liczyłam na ciepłe i pełne mądrości słowa o rodzinie,
szczęściu i pięknie. Wierzyłam, iż w środku odnajdę
satysfakcjonującą historię, która nie pozwoli mi się nudzić...
„Źródłem
przerażenia, a jednocześnie otuchy było dla mnie to, że często
wydawałam się niewidzialna dla otoczenia, jakbym nie w pełni
istniała. Odnosiłam wrażenie, że nie mam wpływu na
rzeczywistość, i w zamian czułam się wyróżniona, że mogę ją
oglądać niezauważona.”*
Nie
pamiętam kiedy ostatnim razem w tak wolnym tempie czytałam
jakąkolwiek książkę. Początkowo zachwycałam się słowem,
jednak z czasem gdy pojawiły się dwie ciotki, opiekujące się
opowiadającą historię Ruth i jej siostrą, popadłam
w znużenie. Dialogi prowadzone przez kobiety były dla mnie
niezwykle usypiające, a nawet momentami sztuczne i nie mogłam się
doczekać, kiedy dziewczynki znowu wybiorą się na lodową taflę
jeziora, i powróci dawna magia. Przyroda, okolica i zakamarki domu
opisywane przez dziewczynkę stanowiły chyba jedyną cząstkę
niezwykłości języka, która utrzymywała mnie początkowo przy
książce. Dopiero z pojawieniem się Sylvie odnalazłam dawne czary
czymś, czym iluzjoniści również zaczarowują publiczność,
sprawnie wykonując koleje czynności niezauważalne da oka. Równie
umiejętnie słowem zaczęła operować Pani Robinson.
Łódki w Sierakowie przypomniały mi o podróży z Sylvie... |
Od zawsze uważałam, że
opisy kolejnych wydarzeń okraszone odrobiną czarodziejskiej
tajemnicy, nawet bez mnogości dialogów powodują, że powieść
jest bogatsza. Mimo wszystko jednak te wizje nie powinny być zbyt
obszerne, a czasem nawet o niczym istotnym. Czytając niektóre
fragmenty „Domu nad jeziorem smutku” miałam wrażenie, że są
one niepotrzebne i nic nie wnoszą do historii. Na dodatek sprawiały
one, że książka znajdowała u mnie minusy, a ja wręcz oczekiwałam
i byłam głodna przepięknie tworzonych opisów przyrody.
„(...) pod zachęcającym
wpływem światła szron, który przedtem wydawał się jałowy i
suchy jak sól, zakwitł. Trawa mieniła się kolorami lodowych
kryształków. Ze wszystkich drzew, w ilościach tak niezliczonych
jak kryształki, spadały krople wody.”*
Sztuką jest pisanie o
otaczającym świecie i wbrew pozorom – nie jest to rzecz łatwa.
Pani Robinson uczyniła tereny wokół jeziora i jego zamarzniętą
zimą tafle krainą baśniową, w której niejeden czytelnik chciałby
zawitać teraz, już. Było to niezwykle pozytywne w moim odczuciu.
Dom i jego ciemne zakamarki opisywała z równą finezją, której
brakowało mi przez ponad połowę książki. Cały czas miałam
wrażenie, że pisarka pragnie przekazać coś ogromnie ważnego,
jednakże trudno ubrać jej to w słowa, dlatego momentami
posługiwała się zaskakującymi dla czytelnika środkami.
Kiedy pomyślę o
opowieściach narratorki przywoływanych często ni stąd ni zowąd –
z czasem działały one na mnie już odpychająco, a w głowie miałam
moją siostrę, którą nierzadko nachodzą podobne relacje, kiedy o
czymś mówi. Potrafi objechać pół świata, nim przejdzie do sedna
sprawy... Przez to miałam wrażenie,że narratorka to równie
„rozgadana” osoba, krążąca wokół faktów, które nie do
końca mnie interesują... Z czasem okazywało się, że denerwujące
„gadanie” otwiera umysł sprawiając, że smutna rzeczywistość
staje się bliższą.
„Nigdy nie wiemy, kiedy
widzimy kogoś ostatni raz.”*
Ciemna kuchnia do końca
moich dni będzie magią wieczorów Sylvie i Ruthie, w których opisy
mogłabym zaczytywać się od nowa, od nowa i od nowa. Myślę, że
po stu razach nie znudziło by mi się czytanie o tym niecodziennym
zwyczaju. Przywary i nietypowe cechy zachowania przypisywane Sylvie
nie sprawiały, iż odsuwałam swoje myśl ze wstrętem od tej
postaci, a wręcz przeciwnie – czekałam co jeszcze wpadnie do jej
jakże kreatywnej głowy, w której drzemały skrywane od lat
wspomnienia. Bardzo ją polubiłam za to, że była inna, że była
po prostu sobą. Od początku, aż do końca.
„(...) jeden wyłączony
zmysł wyostrza pozostałe, a my nic nie widziałyśmy.”*
Dawno nie miałam tak
mieszanych uczuć podczas lektury. Z jednej strony uśmiech nie
potrafił schodzić z buzi przez kilka stron, z drugiej – czasami
porzucałam książkę, nie mogąc przebrnąć do końca strony.
Kiedy dobrnęłam do sto pięćdziesiątej którejś strony, powieść
Pani Robinson zaczęła odkrywać przede mną swoją tajemnicę.
Sekret smutnego jeziora, zagadkę kruchości życia i rodziny, którą
często staramy się po prostu wyprzeć z pamięci.
„Tak to jest z rodziną
– mówiła dalej. - Najbardziej jej brakuje, kiedy przestaje
istnieć.”*
Niezwykłymi okazały się
ostatnie rozdziały, których czytanie wprawiało czytelnika w
zakłopotanie. Zdecydowanie takiego czytającego, jak ja. Oczekiwałam
uzasadnienia każdego zdania, najmniejszej sytuacji, piękna w prozie
życia. Dochodząc do końca zdałam sobie sprawę, że „Dom nad
smutnym jeziorem” ma w sobie nie tylko elementy historii
Stworzyciela, która była pięknym wprowadzeniem do dziesiątego
rozdziały, ale także cząstkę istnienia każdego z Nas. Bo
przecież czasem kolejne wydarzenia, które urzeczywistniają się
wbrew naszej woli, sprawiają, że w sercu gości smutek i obawa o
tych, którzy pozostaną jedynie w naszej pamięci, zdała od nas
samych.
„Przy braku grobów w
poświęconej ziemi pamięć o najbliższych i więź z nimi
pozostaje wyłącznie w sercach i umysłach. Bo rodziny nigdy nie
ulegają rozbiciu. Można je przekląć i wygnać, wysłać dzieci na
poniewierkę, żeby ginęły w powodziach i pożarach, a jednak stare
kobiety ułożą z tych smutków piosenki i będą je śpiewać na
gankach w ciepłe wieczory.”*
Przyznam, że książka
początkowo nie do końca spełniała moje oczekiwania wśród wielu
zachwytów innych czytelników. Brakowało mi czegoś, co trudno
określić słowami. Być może zbyt wiele oczekiwałam, a kolejne
słowa chłonęłam z nieodpartą nadzieją, iż pojawi się
przyciągająca siła działająca zawsze i wciąż, a nie jedynie
przy wybranych opisach, które zapierały dech w piersiach swoją
delikatnością i czarem. Kiedy jednak usiadłam do pozostałych mi
siedemdziesięciu stron po czasie, odnajdowałam piękno w
codzienności. Tak trudnej i ciężkiej, że trudno było wyprzeć
smutek z domu nad jeziorem. Z budynku podobnego do tych, w których
mieszamy i my... Jestem wdzięczna Pani
Marilynne za zwykła powieść o niezwykłej rodzinie, w których
życiu odnalazłam kilkanaście niezwykłych rad i prawd życiowych
zaznaczanych kolorowymi karteczkami ;)
Książkę
miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa
M, za co serdecznie dziękuję ;)
Cytaty pochodzą z książki
„Dom nad smutnym jeziorem” kolejno ze stron: 55, 105, 150, 88,
87, 180, 188.
Może właśnie przez to, że wcześniej przeczytałaś kilka pozytywnych opinii, nastawiłaś się "za bardzo" :) Mnie się ta książka bardzo podobała i nie czułam się znużona, a czytałam ją w wolnym tempie, żeby się delektować tym wspaniałym językiem.. :)
OdpowiedzUsuńKasiu, być może masz racje ;) Niemniej jednak niektóre fragmenty pod względem językowym były dla mnie na najwyższym poziomie! ;D
UsuńZgadzam się, że książka wywołuje skrajne emocje. Ale dzięki temu zapada w pamięć.
OdpowiedzUsuńJedna z lepszych książek, jakie miałam okazję czytać w ostatnim czasie...
OdpowiedzUsuńFaktycznie, książka wymaga skupienia. Najbardziej z całości spodobało mi się zakończenie - poruszyło we mnie jakąś strunę :)
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że i tak bardzo mnie tą książką zaciekawiłaś :)
OdpowiedzUsuńCzyli widzę, że jednak w końcu przemogłaś się do tej pozycji, a po takiej recenzji nie pozostaje mi nic, tylko przeczytać. :)
OdpowiedzUsuńUsypiające dialogi to nie jest to, czego szukam w książkach, dlatego mimo ciekawej fabuły nie skuszę się na tę książkę tym bardziej, że znalazłaś w niej więcej mankamentów niż zalet.
OdpowiedzUsuńNie chwycę za tę książkę, nie chcę się męczyć. Po co, skoro inne, ciekawsze pozycje mam w planie :)
OdpowiedzUsuńMam tę książkę na półce, muszę ją przeczytać, ale ze względu na smutek który pojawia się w powieści zapoznam się z nią dopiero po wakacjach.
OdpowiedzUsuń