środa, 27 czerwca 2012

[94] Małgorzata Musierowicz „Tygrys i Róża”

Wyd. Akapit Press

Łódź 1999, 160 str.

Ocena: 10/10 Perełka


Poszukiwania pracy za granicą wywołane burzliwym okresem komunizmu powodowały, że wielu Polaków emigrowało za granicę. Nadarzyła się dla nich okazja, aby zarobić na godne utrzymanie rodziny. Wiele osób wyjechało na zachód, widząc perspektywy lepszego życia. Jednak czy warto pozostawić tych, których kochamy samych? Czy nie należy się obawiać, że nawet z pozoru silne uczucie może nie wytrwać próby czasu?


Z kolejną częścią zostaje wyróżniona następna osoba z rodziny Borejków – Laura. Dziewczynka, popularnie nazywana Tygryskiem, wkracza w trudny okres dojrzewania i nie jedno przewinienie ma na sumieniu. Jednak córka Gabrysi dopiero „odpali” ze zdwojoną siłą – postanowi odszukać ojca i dowiedzieć się prawdy sprzed ponad szesnastu lat. Czy Janusz, którego mogliśmy poznać w poprzednich odsłonach Jeżycjady powinien porzucać rodzinę? I dlaczego to zrobił? Niesamowity spot wydarzeń i trudne poszukiwania, nie tylko pozwolą poznać przyczynę odejścia pierwszego Absztyfikanta, ale również umożliwią Natalii odnalezienie człowieka, dzięki któremu będzie mogła zacząć naprawdę żyć, mimo że po rozstaniu z Filipem pragnie wieść życie samotnika.

Po długiej przerwie, jaką musiałam sobie zaserwować, Jeżycjada „smakowała” nadal równie „słodko” ;) Dlaczego? Jakich „składników” użyła Pani Małgorzata, że wyszło jej tak wciągające czytadło? Pani Musierowicz, jak zawsze posługuje się nienagannym i lekkim stylem, dzięki czemu czytelnikowi strony wręcz umykają z rąk. Czytanie uatrakcyjniają również ciekawe opisy zimowego widoku poznańskich ulic.

Caluteńki Poznań zasypany został śniegiem, a wciąż jeszcze wichura dostarczała świeżych zapasów bieli. Ulice były wyludnione – komu by się chciało przedzierać przez te zaspy? Ten, kto właśnie dotarł szczęśliwie do domu po pracy lub po szkole, siedział sobie teraz w miłym cieple i reanimował się gorącą zupą.”

Co niespotykane w poprzednich częściach – większość akcji w „Tygrysie i Róży” nie ma miejsca, jak zwykle w Poznaniu lub pobliskich miejscowościach, ale oddalonym o przeszło sto pięćdziesiąt kilometrów Toruniu. Nigdy nie byłam w tym mieście, jednak dzięki mojej ulubionej pisarce mogłam poczuć się, jakbym razem z Laurą przemierzała kolejne ulice „kopernikowskiego domu”, zaglądała na Uniwersytet i spędzała razem z nią godziny na fotelu w antykwariacie ;)

Książka, oprócz ciekawych miejsc silnie pokazuje również uczucia bohaterów, co było znacznie mniej widoczne w poprzednikach trzynastego tomu. Najbardziej wzruszyła mnie macierzyńska miłość Gabrysi. Każdy czytelnik Jeżycjady zapewne wie, iż najstarsza Borejkówna jest osobą, na którą nie można powiedzieć złego słowa – miła, troskliwa i przede wszystkim zawsze uśmiechnięta. Jednak jej córka uważa mamę za kobietę, która non stop ma pretensje do córki – to za długo się kąpie, to łóżka nie pościeli itd. Dziewczynka nie zdaje sobie sprawy, jak ważne jest dziecko dla każdego rodzica, a wypowiedź Gabrieli umacnia w przekonaniu, że nasze mamy, choć czasem też są na Nas złe, bardzo kochają swoje pociechy.

Byłam całkiem sama, kiedy Laura się rodziła (…) Inne kobiety miały mężów, a ja – nie. (…) Ten szpital wtedy przypominał kolonię karną. I wszystkiego brakowało, leków, środków opatrunkowych..... więc, kiedy wreszcie zobaczyłam tę jej twarzyczkę (…) poczułam się tak, jakby całe zło zniknęło ze świata i jakby odtąd miało być już tylko szczęście.”

Autorka idealnie ukazuje również wagę rodziców, którzy chcąc dla Nas jak najlepiej, czasem mogą postępować w naszym odczuciu źle. Dzięki równie interesującej wypowiedzi Roberta Rojka przekonujemy się, iż z czasem latorośl doceni swoich opiekunów, bez względu na to, jakie wzloty i upadki będzie przeżywać.

Zawsze uważamy naszych rodziców za zbyt surowych i strasznie długo nic nie rozumiemy. Potem nabieramy trochę rozumu i widzimy, że powinniśmy ich kochać za to właśnie, za co nie kochaliśmy: za ich surowość, za czuwanie nad naszą głupotą. I właśnie wtedy ich tracimy. Potem już nam pozostaje tylko pamięć ich.”

Oprócz rodzicielskiej i dziecięcej miłości Autorka ukazuje również cierpienie. Poprzez postać Roberta i sytuację zaistniałą między nim a Natalią (są w sobie zakochani, ale żadne z nich nie potrafi wyznać drugiej osobie miłości) Poznanianka pokazuje, że każdego człowieka spotyka na drodze życia ból i frasunek związany z uczuciami. Poprzez ten zabieg książka nabiera jeszcze więcej realizmu, a potencjalny czytelnik może wczuć się w sytuację bohaterów.
(…) Minął rok, a Robert dopiero dziś zdał sobie sprawę, że przez te miesiące bez przerwy cierpiał. Rana bolała nadal. Tyle że on był jednak bardzo oporny na ból.”

Barwi bohaterzy i dynamiczne sceny oraz liczne zwroty akcji pozwalają czytelnikowi czytać lekturę z nieustanną ciekawością, co dalej może przytrafić się bohaterom. Wśród postaci szczególnie postanowiłam wyróżnić dwie, lubiane przeze mnie osoby – Laurę Pyziak i Natalię Borejko – które są głównymi bohaterkami części. Obie, choć zupełnie inne od siebie usilnie pragnęły miłości, choć przed nikim nie przyznawały się do tego. Laura poszukiwała ciepła ojca, usilnie przekonana, że matka tak „krótko ją trzyma” nie z powodu troski, lecz nienawiści. Z kolej Natalia pragnęła poczuć to co jej siostry i matka – czułość drugiej osoby, która poza nią nie widziałaby świata.

Podsumowując, muszę przyznać, że od czasu „Opium w rosole” żadna część nie wywarła na mnie tak silnych wrażeń i nie wywołała takiej lawiny przemyśleń ;) Szczerze polecam ją każdemu, nawet jako osobną lekturę poza cyklem, gdyż na pewno się nie zawiedźcie i bez problemu zrozumiecie kto jest kim. Stałym czytelnikom Jeżycjady mówię tylko: „Jeśli nie czytałeś, biegnij do biblioteki”. A na koniec ciekawy cytat dla Nas – ksiażkoholików, zapisany piórem Pani Małgorzaty Musierowicz:

(...) Bo zdałam sobie sprawę, że w moim późnym wieku czytam wciąż książki nowe, a dla starych przyjaciół nie starcza mi czasu. Może się zdarzyć, że już nie zdążę do nich wrócić. A potem, w zaświatach, będę za nimi tęskniła.”

---------------------------- 
A na co ostatnio wpadłam w sieci?  

niedziela, 24 czerwca 2012

CUDZE chwalicie, SWEGO nie znacie #12

CUDZE chwalicie, SWEGO nie znacie to najnowszy, cotygodniowy (każdej NIEDZIELI) cykl na blogu Meme, podczas którego będziemy mówić o polskiej literaturze – Poetach na miarę Leopolda Staffa, kryminałach, które mogą równać się z powieściami Agaty Christie, seriach, których pozazdrościłby Nam sam Harry Potter- bohater książek J.K. Rowling czy powieściach obyczajowych, przy których wylejemy nie tylko łzy, ale również będziemy się śmiać.

Z nadejściem kolejnej niedzieli, przyznam, że po raz pierwszy miałam dylemat kogo wybrać ze znanych mi autorów. I tym razem moja decyzja nie była przypadkowa. Z racji, że wielkimi krokami zbliża się koniec roku szkolnego dla mas uczniów, postanowiłam wybrać pozycję autora, którego genialne powieści młodzieżowe ukazujące często niełatwe szkolne życie, z pewnością powinny znaleźć się w kanonie lektur (przynajmniej) szkoły podstawowej. Na jego książkach wychowali się moi rodzice, a teraz, po latach, czytam je i ja ;) Dawno nie miałam tak roześmianego gościa ;) Kto nim jest? Zobaczcie poniżej ;)

Edmund Niziurski urodził się 10 lipca 1925 roku w Kielcach w rodzinie urzędniczej. Był najstarszym spośród trojga rodzeństwa. Uczył się w Gimnazjum im. J. Śniadeckiego w Kielcach, do czasu, kiedy jego naukę przerwała wojna i został ewakuowany na Węgry. Tam kontynuował naukę w polskim gimnazjum dla uchodźców. Mając zaledwie 15 lat powraca do Polski i podejmuje się pracy jako robotnik w Hucie "Ludwików" i praktykant rolny w majątku Jeleniec pod Ostrowcem Świętokrzyskim. Nie porzuca jednak nauki – uczęszcza na tajne komplety w Ostrowcu, by w 1943 r. zdać egzamin maturalny. Młody Edmund chce kształcić się dalej – zaraz po zdaniu „egzaminu dojrzałości” rozpoczyna eksternistyczne studia prawnicze na tajnych kompletach w Jeleńcu. Kiedy wojna dobiega końca, kontynuuje je na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Równocześnie rozpoczyna dziennikarstwo na Wyższej Szkole Nauk Społecznych w Krakowie (1946–1947), a następnie socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim (1947). W 1947 r. ukończył studia prawnicze i uzyskał tytuł magistra. Również w '47 ożenił się z Zofią Barbarą Kowalską. Mieszkał i pracował w Katowicach i Kielcach, a od 1952 r. w Warszawie. Niziurski był pracownikiem redakcji tygodnika "Wieś", dzięki czemu mógł równocześnie rozwijać własną twórczość literacką. W 1951 r. został członkiem Związku Literatów Polskich, a w 1952 r. członkiem ZAiKS.Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Twórca popularnych książek dla dorosłych i młodzieży, cechujących się charakterystycznym, nieco absurdalnym humorem słownym. Najbardziej znane to: "Księga urwisów", "Sposób na Alcybiadesa" , "Niewiarygodne przygody Marka Piegusa" , "Klub włóczykijów", "Naprzód, Wspaniali!", "Adelo, zrozum mnie!", "Żaba, pozbieraj się!", "Awantura w Niekłaju", "Siódme wtajemniczenie".

Po krótkiej biografii ruszam pełną parą, by podczas dzisiejszego podwieczorku przy kawie i murzynku w łaty, który wyciągnęłam właśnie z piekarnika, przedstawić Wam plusy lektur Pana Niziurskiego. O takim smakowitym, jak uwieczniłam na zdjęciu ;)

Życie ucznia bywa często trudne: codzienne kartkówki, sprawdziany, pytania i przekonanie nauczycieli, że ich przedmiot jest najważniejszy. Do tego dochodzą, czasami aż kuriozalne uwagi, więc jak tu przeżyć tego dziesięć miesięcy? Jednak z drugiej strony, patrząc z perspektywy nauczyciela – po pierwsze: oni też nie mają łatwego życia”, a po drugie: czyż to nasi profesorowie nie byli też kiedyś w takiej sytuacji jak my i też nie narzekali, jak to nam się zdarza?

Choć to oni są teraz nad nami, jest jedna rzecz, która potrafi „pogrzebać” obie strony. Bo jak wygląda uczeń, który wiecznie dostaje uwagi? I co sądzą inni „mieszkańcy pokoju nauczycielskiego” o koledze, który wpisuje uwagi niczym z kabaretu? Specjalnie dla Wa przygotowałam kilka takich uwag – perełek, które można spotkać we współczesnej szkole, a są równie kreatywne jak te z pozycji Pana Niziurskiego ;)


Od wiek wieków uczniowie mieli swe typowe przypadłości,a le nie tylko oni – nauczyciele też. Przykładowo – uczniów kojarzymy ze ściąganiem czy wymyślaniem nietypowych przezwisk dla belfrów. A samych profesorów z....– no właśnie z czym? Czy pamiętacie jakieś zaskakujące historie z lat szkolnych, nie tylko w wydaniu waszych rówieśników, ale również pedagogów?

Najśmieszniejsza sytuacja z lekcji, którą to akurat wczoraj wspominaliśmy na spotkaniu klasowym, to bliskie spotkanie naszej Pani Profesor ze ścianą. Albo nawet z tablicą. Jak do tego doszło? Nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd ustawił radio na maksymalną głośność, a nauczycielka, przyzwyczajona, że płyta czasem „nie zaskakuje” przyłożyła ucho do głośnika. Kiedy uruchomiła sprzęt, reakcja była natychmiastowa – odskoczyła, chwytając jednocześnie kabel, by czym prędzej wyjąć go z kontaktu. Na jej nieszczęście, za nią znajdowała się już tylko ściana i wisząca na owej ścianie tablica. W efekcie sprzątaczka nie mogła się nadziwić, jak my to zrobiliśmy, że trzy czy cztery kredy zostały po prostu rozdeptane pod tablicą ;)


Za to poniżej, poprzez cytat pochodzący ze „ Sposobu na Alcybiadesa” chciałabym pokazać Wam, że również w Nas – uczniach, szkoła pozostawia trwałe „znaki”, tak, że nawet nauczyciele czy sprawdziany śnią Nam się po nocach:

„- Przepraszamy my do pana profesora Misiaka.
-Właśnie go znoszą- odpowiedział człowiek w czarnym cylindrze.
Istotnie, po drugiej stronie z otwartych drzwi sześciu żałobnych mężczyzn wyniosło czarną trumnę.(…) Niebawem z domu wyniesiono trumnę. Za nią poczęli wychodzić goście żałobni. Czekaliśmy, aż wszyscy wyjdą, żeby dołączyć do końca konduktu. Ale oni wychodzili i wychodzili, milczący, ze spuszczonymi czołami, wychodzili parami nieskończonym korowodem. (…) Nie było tylko chłopaków z naszej klasy. Nagle spostrzegliśmy ich. Biegli zdyszani z mapami, z planszami, z wykresami, z kasetami filmów… (…)
-Ale po co zabraliście te rzeczy??
-Przecież zawsze odprowadzaliśmy go z mapami.” ( fragmenty snu Ciamciary)

I jeden z ciekawszych fragmentów „Siódmego wtajemniczenia”, i jakże urokliwa ilustracja go dotycząca ;)

„- Koledzy! - zawołałem z uniesieniem. (Jaka szkoda, że nieszczerym, bo było to wspaniale wykonane uniesienie). - Jeśli mamy w rękach tak niezwykłe osiągnięcie techniki, wykorzystajmy je w pełni! Cóż to za satysfakcja nagrywać płaski program szkolny! Komu zaimponujemy takimi nagraniami? Kowbojce? Naprawdę szkoda talentu, koledzy! To są kurze podskoki, nie wzloty. Więcej rozmachu, panowie! Przed nami możliwości zgoła nieograniczone. Nagrajmy się imponująco, ultranaukowo, nokautująco, sardonyksowo, awanturynowo i serpentynowo!...
- Serpentynowo?! - powtórzył pobladły Bąbel.
- Tak jest, kolego, a przynajmniej pirargirytowo. Spenetrujmy górne piętra wiedzy przyrodniczej, opanujmy komensalizm, polifiletyzm i anafilaksję lub choćby amfimiksję, nie mówiąc już o endokrynologii. Nagrajmy się dogłębnie, specjalistycznie i mądralistycznie...
- Mądralistycznie?!
- Oczywiście, że mądralistycznie, mądralizmem wyjątkowym budzącym osłupienie a nawet przerażenie autorytetów gogicznych. Wystąpmy jako genialne nastolatki! Cóż stoi na przeszkodzie by nagrać, dajmy na to tu obecnego skromnego kolegę Gąsińca Einsteinem? Niech potem wystąpi przed kamerami! Niech zdobędzie najwyższe nagrody olimpiad szkolnych i telewizyjnych kwizów! Sława, honory i honoraria czekają na nas, koledzy! Tak mówiłem natchniony, aż trzeszczało krzesło zabiegowe, roztaczając przed nimi wspaniałe perspektywy, rozpaliłem wszystkich ogniem wewnętrznym i krzyk się podniósł dokoła.
- Nagrajmy się! Nagrajmy się mądralistycznie!!! - krzyczeli asystenci i Marszalec, a już chyba najgłośniej - mały Gąsiniec.”

Więc za co kochamy Pana Niziurskiego?

Osobiście muszę pozazdrościć Panu Edmundowi tego genialnego humoru i zabawnych historii, którymi przez lata raczył kolejne pokolenia. Cieszy mnie, kiedy mogę chwycić za pozycję tegoż pisarza, ponieważ autor pokazuje Nam, że w szkole, często uważanej przez uczniów za katorgę, wcale nie musi być ponuro i smutno, ale naprawdę ciekawie i zabawnie. I jak przeczytałam na jednej ze stron internetowych: Zmieniają się szkolne mundurki i listy lektur, nad którymi wciąż debatują politycy - jak powszechnie wiadomo, niedościgli znawcy literatury i edukacji. Nie zmienia się za to szkolna chandra (zwłaszcza ta z początku września), na którą najlepszy jest humor z zeszytów. Dokładnie taki sam, jak ten sprzed półwiecza, gdy po szkole przechadzali się Alcybiades, Marek Piegus i czeredy chwackich urwisów.” - To co było kiedyś, ma miejcie i dziś!

I na koniec – jeszcze jedna śmieszna sytuacja z życia wzięta.

Lekcja chemii. Kolejna już o równaniach molowych. I oczywiście znalazł się śmiałek, który zapytał „Na co przydadzą Nam się te obliczenia molowe”. Pani Profesor starając się wybrnąć z sytuacji żartem (dobrze wiedziała, że nikt ot tak nie siada i nie rozwiązuje takich równań jak krzyżówki w „Wyborczej” czy „Przyjaciółce”) odpowiedziała: „A jak trafisz do Milionerów i to będzie pytanie za milion?”
Poniżej lista lektur, które przeczytałam lub pragnę przeczytać jeszcze w tym roku ;)

Sposób na Alcybiadesa | Księga urwisów | Niewiarygodne przygody Marka Piegusa | Awantura w Niekłaju | Siódme wtajemniczenie

------------------------------------------

To ostatni cykl w sezonie 2011/2012. Z kolejną dawką pozytywnych emocji i rozważań na temat Polskich pisarzy i poetów oraz ich dzieł powrócę po przerwie wakacyjnej już 2 września ;) Za to 1 lipca, kiedy na dobre rozpoczną się wakacje ruszam z nowym, ale równie ciekawym cyklem ;D

niedziela, 17 czerwca 2012

Kochani!

Dziś niestety (!) nie uda mi się opublikować cyklu albo recenzji, natomiast nieco wytłumaczę się z mojej długiej (w moim mniemaniu) nieobecności w blogowym świecie. Postaram się też przybliżyć Wam plany blogowe na kolejne dni, tygodnie, miesiące wakacyjne ;)

Wiem, że tylko winny się tłumaczy, jednak mimo swej nieobecności zaglądałam na wasze blogi, czytałam recenzje i przyglądałam się ogromnym stosom. Brakowało niestety czasu skomentować wasze posty, kiedy na biurku piętrzyły się czy to podręczniki czy lektura na ostatnie tygodnie szkoły - „Potop” Henryka Sienkiewicza (przyznam, że jestem pozytywnie zaskoczona szybkością mojego czytania tejże pozycji, zważywszy na trudności podczas lektury „Quo vadis”).Teraz, kiedy przede mną ostatni tydzień nauki i ostatnie odpowiedzi, sprawdziany i prezentacje przed wystawieniem ocen, postanowiłam, że muszę, choć tym postem pokazać Wam, że ciągle jestem, piszę, czytam i przede wszystkim nie zapomniałam o Was moi drodzy Czytelnicy. Obiecuję w tym tygodniu uraczyć Was choćby jedną recenzją i relacją z Debaty Blogerów.

Muszę się też przyznać, że prócz czytania i nauki moją uwagę w ostatnich dniach pochłonęło Euro 2012 i przede wszystkim mecze Polaków. Nasi Rodacy niestety wczoraj odpadli z rozgrywek, jednak po wczorajszym dopingu, jaki zobaczyłam i odczułam na własnej skórze, będąc w poznańskiej Strefie Kibica, mogę śmiało powiedzieć: Jestem dumna z wszystkich Polaków, za to, że kibicowali do końca i wierzyli w naszą reprezentację. Widząc wzniesione w górę szaliki i tysiące ludzi śpiewających hymn Polski, uśmiech sam cisnął się człowiekowi na buzię ;) Stworzyliśmy genialną atmosferę i wierzę, że zmotywowaliśmy tym Panów z reprezentacji do genialnej gry w eliminacjach do Mistrzostw Świata.


Przechodząc do kwestii planów:

W przyszłym tygodniu pojawi się ostatnia odsłona cyklu, który powróci po wakacjach. Na okres letni planuję specjalny nowy cykl, idealny, by nie popaść w wakacyjne lenistwo ;) W najbliższym czasie zaprezentuję również stos, by pokazać Wam jakie pozycje przeczytam w najbliższym czasie i o jakich książkach będziecie mogli dowiedzieć się co nieco na moim blogu. W okresie wakacyjnym zabiorę się również za lekturę egzemplarzy z mojej domowej biblioteczki, które już długo czekały na swoją kolej. Mam również zamiar zaprezentować wam owy zbiór, kiedy tylko wszystko uporządkuję ;) Na początku wakacji chciałabym także zorganizować konkurs dla czytelników mojego bloga. W głowie drzemie jeszcze kilka, albo nawet kilkanaście planów, które po dopracowaniu zapewne ujrzą światło dzienne ;)

Ależ się rozpisałam! Pozdrawiam więc i lecę czytać „Potop” ;)

niedziela, 3 czerwca 2012

CUDZE chwalicie, SWEGO nie znacie #11

CUDZE chwalicie, SWEGO nie znacie to najnowszy, cotygodniowy (każdej NIEDZIELI) cykl na blogu Meme, podczas którego będziemy mówić o polskiej literaturze – Poetach na miarę Leopolda Staffa, kryminałach, które mogą równać się z powieściami Agaty Christie, seriach, których pozazdrościłby Nam sam Harry Potter- bohater książek J.K. Rowling czy powieściach obyczajowych, przy których wylejemy nie tylko łzy, ale również będziemy się śmiać.

Wybierając osobę do pierwszego cyklu czerwcowego długo nie musiałąm się zastanawiać. Postanowiłam wtbraż autorkę, której dzieła towarzyszyły mi przez całe dzieciństwo i zawsze wywoływały uśmiech, kiedy mama lub tata mówili: „Dziś przeczytam Ci...” - do stołu zapraszamy Panią Marię Kownacką ;D

 
Maria Ludwika Kownacka (ur. 11 września 1894 w Słupie, zm. 27 lutego 1982 w Warszawie) – polska pisarka, tłumaczka z jęz. rosyjskiego, autorka "Dziennika Dziecięcego" redagowanego w czasie powstania warszawskiego, sztuk scenicznych i słuchowisk radiowych dla dzieci. Współpracowała z czasopismem "Płomyk", na łamach którego debiutowała w 1919 roku. Na wniosek dzieci została Kawalerem Orderu Uśmiechu. W roku 1979 w plebiscycie czytelników "Płomyka" otrzymała "Orle Pióro". Przed II wojną światową pisarka sprowadziła się do Warszawy na Żoliborz, na ulicę Słowackiego 5/13 m 74, gdzie obecnie znajduje się Izba Pamięci Marii Kownackiej, oddział Muzeum Książki Dziecięcej. W 1939 nabywa plac pod dom letniskowy w Łomiankach przy ul. Szpitalnej, jednak wybuch wojny i lata powojenne nie sprzyjały wzniesieniu tu domu. Dopiero w 1958 powstał tu domek letniskowy Plastusiowo, gdzie pisarka oddawała się swoim hobby – tkaniu gobelinów, wytwarzaniu miedzianej biżuterii, wyrobowi domowych przetworów, a także obserwacji ptaków, o których posiadała dużą wiedzę. W tym domu powstały m.in. Na tropach węża Eskulapa, czy Za Żywopłotem. Pisarka jest pochowana na Starych Powązkach w Warszawie.*

Moją ukochaną lekturą autorstwa tejże pisarki jest „Plastusiowy Pamiętnik”. Nawet teraz, mając naście lat zaczytuję się w niego bez opamiętania ;) Mam już swego rodzaju rytuał – raz w roku w wakacje czytam tą pozycję. Dlatego, kiedy znalazłam poniższy tekst (o TUTAJ) nie mogłam go nie zamieścić.

Jak powstał "Plastusiowy pamiętnik"?

Było to bardzo dawno temu. Wasze mamusie nosiły wówczas jeszcze krótkie sukienki, a czesały się warkoczyki z kokardkami albo obcinały włosy "na poleczkę". Redaktorka "Płomyczka" umyśliła sobie wtedy, żebym koniecznie pisała opowiadanie o szkole, które ciągnęłoby się w pisemku przez cały rok, a bohaterem opowiadania miał być taki ludzik z drzewa czy też z gałganków.
A ja wcale nie miałam ochoty o tym pisać!
- To będzie bardzo nudne! - powiedziałam.
Ale jak redaktorka coś postanowi, to na to nie ma sposobu!... Co tu począć? Od czego jednak człowiek ma przyjaciół?!... Miałam taką siedmioletnią przyjaciółkę, Krysię. Nie czesała się ani w warkoczyki z kokardkami, ani "na poleczkę”, tylko nosiła czuprynę jak chłopak i palce miała zawsze pomalowane atramentem, bo właśnie przestała pisać ołówkiem i zaczynała gryzmolić pierwsze kulfony piórem! A oprócz tego opowiadała i ozdabiała wspaniałymi rysunkami dziwne i piękne historie. Nieraz naradzałyśmy się z Krysią, o czym by tu ciekawym do "Płomyczka" napisać.
Myślę, więc sobie: ”Pójdę do Krysi, ona na pewno poradzi!"
Krysia wysłuchała mnie poważnie i mówi: Masz rację, jeżeli "on" będzie z drzewa albo gałganków, to do niczego! Wyjdzie nudziarstwo!... Ale czekaj, siądziemy na ławce, może się coś wymyśli.
Więc usiedliśmy na ławce pod krzakiem jaśminu – miś Krysi, Krysia i ja. Popodpieraliśmy głowy - miś łapką, a
my - rękami... Myślimy... Myślimy...
I nic... Nikt z nas jakoś ani rusz - nic nie możemy wymyślić...
Ale Krysia mnie pociesza: - Czekaj, nic się nie martw, to się samo znajdzie!
I rzeczywiście. W dwa dni potem do moich drzwi – buch!... Buch!... Buch!...Ktoś gwałtownie zakołatał. Biegnę, co
tchu otworzyć - we drzwiach stoi Krysia.
Oczy jej płoną, spod beretu wygląda wiecheć czupryny, tornister przerzucony przez jedno ramię.
- Już mam!... Już wiem!... - Krzyczy od progu.
- Co masz, co wiesz, Krysiu?!...
- Wiem, z czego "on" będzie!...
I Krysi zdziera z pleców tornister, z tornistra wyjmuje piórnik, a z piórnika, moi kochani – tyciusieńkiego ludzika
jak ziarenko fasoli, z perkatym nochalkiem i odstającymi uszami. Stawia go sobie na dłoni i woła: - Widzisz!...
Teraz rozumiesz, z czego "on" będzie?!...
Kiwnęłam głową w zachwycie.
-Rozumiem. Z plasteliny!...
-A na imię będzie mu Plastuś! Takeśmy sobie z Tosią umyśliły! Bo to Tosia go ulepiła na lekcji!
-A któż to jest ta Tosia?
- Tosia to moja koleżanka. Ona jest najlepsza ze wszystkich. Musisz koniecznie napisać o Tosi i Plastusiu!...
Rozumiesz, można mu będzie dolepić uszy, jakie się chce, rozwałkować nos jak trąbę słoniową, no i będzie mieszkał
stale u Tosi w piórniku!
- A może i o tobie napisać?
- Nie, o mnie nie pisz, ja jestem zawsze rozczochrana i palce mam zawsze uwalane atramentem!
- To wiesz, może ten Plastuś będzie wojował atramentem, żeby dzieciom palców nie brudził?
- Tak... Tak... Niech wojuje i niech ma tysiąc przygód! A o Tosi, jaka ona jest, to już ja ci opowiem i przyprowadzę
ją do ciebie!

Maria Kownacka



Dzieci kochają Panią Kownacką nie tylko za niesamowite książki, ale również za charakterystyczne wierszyki:


SŁONECZNIKI

Urosły słoneczniki niczym przetaki.
Latają wkoło pszczoły, bąki i ptaki.
Wróble narobiły krzyku:

– Daj nam ziarnek, słoneczniku!…
A słonecznik:
– Jedzcie, proszę,
dam wam ziarnek cztery kosze!

Przyszły do słonecznika Kasia i Irenka.
Ukłoniły się ślicznie, proszą o ziarenka.
A słonecznik:– Jedzcie, proszę,
dam wam ziarnek cztery kosze!...

DYNIA


Przewróciło się raz w głowie dyni:
myśli, że gospodyni!…
Rozparła się na zagonie.
Krzyczy:
– Wszystkich stąd wygonię!
Wygnała na dróżkę
Marchewkę, pietruszkę,
cebulkę, buraczki
wypędziła w krzaczki,
kapustę w bruzdę zepchnęła
i pod boki się ujęła.
Na zagonie się rozparła, nos do
góry zadarła.
Nawet osty i pokrzywy
patrzą na nią okiem krzywym!…

KRASNOLUDKI


Do naszego ogródka księżycową nocą
przychodzą krasnalki i okropnie psocą!
Zakradły się właśnie dzisiaj –
wózeczkiem woziły misia,
sypały piasek na uliczki,
poprzestawiały z kwiatami doniczki,
wyciągnęły z domku Plastusia i lalki…
Mama się na nas gniewa –
a to nie my, to krasnalki! 
 
Książki autorstwa Pani Kownackiej

Na koniec chciałabym się do czegoś przyznać. Pewnego dnia, będąc paroletnią dziewczynką zobaczyłam pozycję, która miała nader ciekawą okładkę. Był na niej stworek na długiej czerwonej nóżce z ogromnym czerwonym dziobem. Pamiętałam wtedy, z opowiadań dziadka, że takie zwierze to bocian. Zajrzałam do książeczki i zobaczyłam masę literek. Po kolei zaczęłam odczytywać znaczki. I tak „Kajtkowie przygody” zostały pierwszą książka, którą przeczytałam SAMODZIELNIE ;D

Dziś cykl krótki, ale myślę, że interesujący, jak sama autorka i jej GODNA UWAGI twórczość ;D Słowem zakończenia mogę tylko powiedzieć, że z książek Pani Marii po prostu się nie wyrasta i w każdym z Nas pozostaje do końca życia trochę z dziecka ;)

piątek, 1 czerwca 2012

[93] Bogusz Abratowicz „Podszepty”

Wyd. Novae Res
Gdynia 2012, 278 str.
0cena: 5/10 OK

Pozycje różnią się nie tylko fabułą czy bohaterami, ale również tytułem. Autor ma zawsze na niego oryginalny pomysł, który bezpośrednio wiąże się z tym, co wydarzy się w czasie trwania akcji. Podszepty kojarzą się z czymś fantastycznym - duchem przodka, podpowiadającym jak postąpić czy diabełkiem i aniołkiem siedzącym na ramieniu i spierających się co człowiek ma zrobić. A jak jest z tytułowymi Podszeptami debiutanckiej powieści Bogusza Abratowicza?

Muszę przyznać, że straszny zawód sprawił mnie brak jakichkolwiek wzmianek na temat autora. Przeszukałam niemal cały internet, jednak ani jednego zdania o debiutancie nie przeczytałam. Jest to zwłaszcza przykre, gdyż po raz kolejny nie mam pojęcia kim jest Pan Abratowicz.

Bieszczady – jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Polsce. To właśnie tam nowe życie, po rozstaniu z żoną rozpoczyna Pan Konrad. Pewnego dnia, kiedy słuchając porannego programu o przyczynach niszczenia związków przez współczesne kobiety, rozpoznaje własne doświadczenia. Tutaj rozpoczyna się akcja – główny bohater wpada w swego rodzaju trans, rozmyślając o kobietach, związkach i własnym życiu. Pokazuje Nam (złe) oblicze płci pięknej i porusza fakt istnienia syndromu Gardnera. Dzień kończy zdarzenie łączące dzieje minionych i obecnych mieszkańców dworu, rzeczywistość z podaniami. Duchy przeszłości i problemy teraźniejszości stają się przewodnimi myślami postaci pierwszoplanowej, tworząc spójną całość.

Nie od dziś wiadomo, że uwielbiam czytać pozycje debiutantów i odkrywać nowe rodzime talenty. Do lektury powieści „Podszepty” przyciągnął mnie nie tylko nietuzinkowy opis z tyłu okładki, ale również wizja mężczyzny rozprawiającego o kobietach i przepiękne Bieszczady w tle. Ponadto ciekawiło mnie kim może być autor, o tak nietypowym imieniu. Tego jednak nie przyszło mi się dowiedzieć. W zamian za to poznałam historię i nietypowego pięćdziesięciolatka – Pana Konrada.

Powieść debiutanta pisana jest lekkim językiem, co pozwala czytelnikowi zagłębić się w lekturę. Niestety (co jest najbardziej przykre) w dziele można dopatrzyć się błędów językowych. Na dodatek lekkość, a nawet momentami kolokwialność mowy (co przemawia na plus) uprzykrza nietypowa składnia – (najprawdopodobniej) przypadłość autora. Jednak sposób w jaki pisze Pan Bogusz ma swoje plusy - ciekawie prezentuje się nastrój nadany powieści – wręcz senny.

Kiedy zaczęłam czytać, spodziewałam się rozważań mężczyzny na temat płci pięknej i oczywiście jakiegoś sekretu, który to miałyby skrywać mury bieszczadzkie dworku. Miałam nadzieję, że owe rozmyślania bohatera zostaną przedstawione z dodatkiem humoru i pozytywnej energii – podobne do „narzekań” współczesnych Panów. Choć początek lektury wydawał się strasznie nużący, a monologi Pana Konrada po prosu zawiodły, pewna drzemiącego potencjału w prozie Pana Bogusza, postanowiłam czytać dalej ;)

Rzeczą, która z pewnością zasługuje na pochwałę, jest wplecenie legend. Szczególnie mnie to urzekło, gdyż interesuję się historią, a wszelakie opowiastki dawnych ludów jak Wielkopolska opowieść o Popielu (którego zjadły myszy) czy Poznańskich koziołkach, zawsze zdobywają moje serce i nie tylko... Często staram się sama odnaleźć takowe przypowiastki tubylców dotyczące danego regionu.

Urzekają też fragmenty dotyczące Bieszczad – autor pisze w taki sposób, że najchętniej spakowałabym plecak i wsiadła w autobus, wybierając się w to urokliwe miejsce.

Z kolei, zabieg, jakiego podjął się autor – mianowicie charakterystyczny podział lektury - spotkał się z największą krytyką z mojej strony. W debiutanckiej powieści Pana Bogusza zostały wyodrębnione poszczególne, przeplatające się wątki. Każdy akapit jest oznaczony maleńkim czarno-białym symbolem oznaczającą daną tematykę fragmentu. Ta innowacja, choć bardzo pomysłowa, okazała się męcząca, zwłaszcza, kiedy po kilkunastu takich samych „znaczkach” natrafialiśmy na inny, co było jednoznaczne z wertowaniem stron i powrotem na początek książki, by dowiedzieć się czego będzie dotyczyć kolejny akapit.

Skoro już przeszłam do krytyki, nie omieszkam się przyznać, że strasznie, ale to strasznie denerwowało mnie to, że pisarz nazywał głównego bohatera „Panem Konradem”. Dlaczego Panie Boguszu? Przecież było jeszcze tyle możliwych określeń jak: mężczyzna, mąż lub po prostu on...

Idąc dalej, spodobało mi się to, że z kolejnymi stronami, a zwłaszcza w momencie, kiedy Pan Konrad postanawia bliżej poznać historię swojego nowego domu, Pan Abratowicz zaczyna w końcu przyciągać czytelnika do lektury, po słabym początku. Niezwykła opowieść o wielkiej, a przede wszystkim romantyczniej (choć nie wcale nie szczęśliwej) miłości była dla mnie jakoby zupełne przeciwieństwo kilkudziesięciu początkowych stron.

Reasumując, muszę przyznać, że mimo niedociągnięć i negatywnych mankamentów języka, warto chwycić za pozycję, gdyż pokazuje ona „kawałek” świata i jego historii. Myślę również, że monologi bohatera czy nowatorski podział lektury mógłby spodobać się potencjalnemu czytelnikowi, choć mi, z powodu nadziei, które żywiłam na temat fabuły, nie zachwyciły.

Książkę mogłam przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res.

------------------------------

Kochani! Strasznie Was przepraszam za tak długą nieobecność. Cóż, przez zbliżający się wielkimi krokami koniec roku szkolnego, spadł na mnie, jak i każdego innego ucznia, ogrom sprawdzianów i kartkówek. Jednak nie martwcie się! Przez ten cały czas czytałam i pisałam, brakowało jedynie czasu, by przepisać recenzje do komputera. Obiecuję to nadrobić w pierwszym czerwcowym tygodniu ;) Dziś mam dla Was powyższą recenzję, jutro pojawi się zaległy cykl, a na dniach postaram się zrelacjonować Debatę Blogerów zorganizowaną przez Anię ;) Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, będziecie mogli także niebawem przeczytać relację ze spotkania autorskiego z Panem Krzysztofem Koziołkiem. Ze zbliżającym się latem zapowiadam również nadejście wielu innowacji na blogu! Kończąc, życzę DZIECIOM – tym dużym i małym, wszystkiego najlepszego ;D