sobota, 18 maja 2013

[124] Justyna Bigos i Beata Mozer „Dzieci z chmur”

Wyd. Nasza Księgarnia,
Warszawa 2013, 352 str.
(wydanie drugie, zmienione)
Ocena: 8/10 Bardzo dobra

Każdy człowiek szuka w życiu szczęścia. Te pragnienie wiąże się nie tylko z karierą czy spełnieniem, ale również ciepłem rodzinnym i potomstwem. Każda kobieta, kiedy jej życie ustabilizuje się, a dni może dzielić z ukochanym mężczyzną, chciałaby, aby jej rodzina powiększyła się, Dzieci, na które przychodzi „czekać” matką, są kochane jeszcze zanim się urodzą. Jednak „wypatrywane” maleństwa nie pojawiają się, a zamiast nich przychodzą słowa „niepłodność”. Wyrok? A może jednak nie? Może ktoś czeka na końcu świata, by narodzić się w sercu matki?

Dwie przyjaciółki , które poznały się w czasie studiów i jedno pragnienie. Pani Justyna, jak i Pani Beata, to Absolwentka Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego o specjalizacji resocjalizacja. Obie pełne chęci do życia i zwykłej ludzkiej życzliwości, którą można zasmakować na kartach ich książki. Żony, matki, kobiety spełnione...

Wydawać by się mogło, że sprawy bezpłodności są obce zaledwie osiemnastoletniej dziewczynie, którą jestem. Na lekturę niewątpliwie ważnej książki, jaką stanowią zwierzenia dwóch kobiet, zdecydowałam się z racji, iż znam kilka par, które borykają się z niepłodnością. Byłam ciekawa jak to wszystko wygląda „od środka”. Chciałam dowiedzieć się, jak mogą pokonać ten „wyrok” młode małżeństwa, a także przekonać się, jak wygląda proces adopcyjny i zachowania otaczającego nas środowiska, kiedy się na takie coś decydujemy.

Pani Justyna i Pani Beata na każdej kolejnej stronie, odkrywają przed czytelnikami swoje tajemnice. Pokazują towarzyszące smutki, a czasami wręcz stany depresyjne. Nie wstydzą się swojej słabości, a czytający, mimo że nie przeżywał podobnych problemów, rozumie ich słabości. Zwłaszcza te, związane z wszelakimi próbami zapłodnienia.

Dla tego rodzaju placówek liczą się tylko wyniki. To korporacje, fabryki dzieci. Sukces mierzony wykresem stanowi o powodzeniu spółki.”

Bardzo podobało mi się, jak została złożona pozycja. Każdy kolejny rozdział miał swój tytuł i pasujacy do niego cytat, który za każdym razem wywoływał wielkie emocje u mnie, jako czytelnika, zwłaszcza w momencie, gdy nie był mi obcy. Każdy dział zawierał część pisaną przez Panią Justynę i Panią Beatę. Co ciekawe – były one pisane inną czcionką, więc nie trudno było rozróżnić, która z nich wypowiada się w danym momencie. Dzięki dwóm historiom i różnym odniesieniom do konkretnych spraw, mogliśmy obserwować dwie drogi do upragnionego szczęścia. Każda inaczej podchodziła do Boga czy in vitro, miała inne racje dotyczące tych zagadnień. Przekonania obu Pań pozwalały za każdym razem zastanowić się choć na chwilę, co my zrobilibyśmy, znalazłszy się w takiej sytuacji. Kolejne rozdziały pozwalały więc zastanowić się czytającemu nad własnym życiem. Na dodatek czytając, możemy poczuć się, jakbyśmy siedziały obok Pani Justyny i Pani Beaty, popijały kawę razem z nimi i słuchały ich zwierzeń. Myślę, że to niezwykły plus książki pozwalający przebrnąć przez nią bardzo szybko, jednocześnie nie nudząc się i uśmiechając się, zwłaszcza przeczytawszy ostatnie strony publikacji ;)

Nie chcę słyszeć, że nie wiem, co to życie, bo nie wychowałam jeszcze dzieci, bo jetem młoda. Jak bardzo chciałabym się dowiedzieć co to jest życie – a nie potrafię go dać swojemu dziecku.”

To niezwykle trudno pisać o bólu i smutku jaki pojawiał się z brakiem dwóch czerwonych kresek na teście ciążowy, a także kiedy każdego miesiąca przeżywało się żałobę z nadejściem kolejnego cyklu miesiączkowego. Widać było, jak trudne była dla kobiet styczność z małymi dziećmi czy matkami oczekującymi potomka. Niezwykle poruszającym momentem jest chwilą, opisów, kiedy to jedną z kobiet wręcz odrzucało od matek w stanie błogosławionym, nawet jej siostry. Choć dobrze wiedziała, że może sprawić przykrość drugiemu człowiekowi, nie mogła się pogodzić z tym, że ona nie tak samo głaskać zaokrąglonego brzuszka czy wsłuchiwać się w bicie serca nienarodzonej istoty podczas badania USG.

Decyzje dojrzewają jak owoce. Czasami słońce im sprzyja i rosną szybko, czasami jednak brak światła spowalnia proces. Nic tu nie da chemiczne przyspieszenie. Każdy owoc musi dojrzewać w swoim tempie. Tak samo dojrzewa decyzja o adopcji – u obojga małżonków."

Justyna Bigos i Beata Mozer w DDTVN
Książka Gdańszczanek, co ciekawe pokazuje, że nie tylko one czuły się „winne”. W przypadku Pani Beaty to właśnie jej druga połówka miała problem. Jednak nikt nikogo nie osądzał, nie miał pretensji. Publikacja to świadectwo i sile prawdziwej miłości. Mężowie, choć przeżywali wszystko na równi z żonami, nigdy nie odwrócili się od nich, zgadzali się na wszystkie badania, wspierali, kiedy nadchodziły „żałobne” dni. „Mój Anioł” - pisała jedna z Pań. Byli oni dla nich opoką, ostoją, wsparciem. Moim zdaniem „Dzieci z chmur” to nie tylko książka o kobietach pragnących potomstwa, ale i o prawdziwych, kochających mężczyznach.

Rozdziały opisujące proces adopcyjny pochłonęły mnie bez reszty. Choć wielu adopcja kojarzy się jedynie z „Rodziną zastępczą” nie przypominam sobie, by w tym serialu pokazywane było samo „przyjęcie”dziecka pod swój dach i przygotowywanie się na to. Panie z niezwykłą delikatnością i dziecięcą radością opisywały kolejne etapy „kursu”. Czytelnik z każdą stroną mógł jednocześnie zobaczyć, że to wszystko nie jest tak trudne, na jakie wygląda, że każde dziecko ma szanse na normalne życie i miłość. Z perspektywy opisywanych wydarzeń muszę powiedzieć, że podziwiam wytrzymałość obu kobiet, kiedy do pozostało im jedynie czekać na upragniony telefon.

Oczekiwanie rujnuje psychikę. Nigdzie nie ruszałam się bez komórki. Każdy sygnał telefonu powodował napięcie wszystkich mięśni, twarda gula podchodziła mi to gardła...”

Momenty, w których Panie przybywają do tymczasowych opiekunów dzieci, by po raz pierwszy zobaczyć dzieci, czytałam ze łzami w oczach. Podczas tych opisów każde kolejne słowo niosło ze sobą nie tylko nieopisaną radość, ale również ogromną miłość, jaka „zgromadziła się” w Pani Justynie i Pani Beacie podczas oczekiwania przez te wszystkie lata na upragnione szczęści.

Druga część książki, w której Panie wspominają nieco o stereotypach związanych z dziećmi adopcyjnymi świetnie zilustrowała obrazek mamy, taty i dziecka, jaki powstał po przybyciu dziecka do domu, po jego narodzinach nie pod serduszkiem mamusi, a w nim. Każdym słowem kobiety podkreślały, że Pawełek i Krzyś są dla nich najważniejszymi osobami na świecie i oddałyby za nie wszystko ;)

Myślę, że najmilszą częścią książki był dodatek w postaci bajek napisanych przez obie Panie w ramach programu przygotowawczego dla przyszłych rodziców adopcyjnych. Poprzez te historie została zobrazowana cała tęsknota za dzieckiem, na które czekały małżeństwa, a także miłość, jaka drzemała w obu kobietach. Ważne było, iż bajki ukazywały nie tylko z perspektywy Pani Beaty i Pani Justyny, ale także pisane przez osoby z ich środowiska, które mogły wszystko obserwować z boku.

Książka miała stanowić swego rodzaju lek, plaster na rany zadane przez los. Miała dać cierpiącym parom poczucie, że w swej udręce nie są osamotnione.”

Podsumowując, muszę powiedzieć, że „Dzieci z chmur” to niezwykła książka o dojrzewaniu do adopcji. Jestem pełna podziwu dla szczerości i otwartości Autorek, które z każdym słowem chciały uświadomić małżeństwom cierpiącym na bezpłodność, że jest inna furtka opisana frazą „szczęście”. Myślę, że największą zaletą tej pozycji jest nadzieja, jaką ze sobą niesie. Życzę sobie i kolejnym jej czytelnikom, a także Autorką piszących niejako „z misją”, by publikacja trafiła do wszystkich, którzy potrzebują jej lektury ;)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości portalu Sztukater i wydawnictwu Nasza Księgarnia, za co serdecznie dziękuję ;)

niedziela, 12 maja 2013

[123] Magdalena Witkiewicz „Ballada o ciotce Matyldzie”

Wyd. Nasza Księgarnia,
Warszawa 2013, 304 str.
Ocena: 10/10 Perełka

Wiele razy słyszałam już głosy, że „starszy usuwa się nowo narodzonemu, by ten mógł zasmakować życia”. To po nim często odziedzicza cechy, nawet imię. Jednak takie odejście jest niezwykle trudne dla rodziny, bo przecież pożegnaliśmy ukochaną osobę, witając jednocześnie narodzone dziecko i wkraczając w nowy okres w życiu. Jak poradzić sobie bez osoby, która była nie tylko bardzo ważna, ale i dała nowe życie? A może – jak właściwie postępować, kiedy z nieba spogląda na nas ON(A)?

O Pani Magdalenie słyszałam wiele dobrego w środowisku blogowym. Wielką rolę w poznawaniu tej autorki odegrało ABC Sabinki, dzięki której poznałam przemiłą kobietę i bardzo wiele spodziewałam się po jej literaturze. Pani Witkiewicz mieszka w Gdańsku (pałam co raz większą sympatią do tego miasta – może za sprawą Joanki i jej przyjaciół, a może przepięknego stadionu, który chciałabym zobaczyć na żywo?). Ta pełnoetatowa matka i żona dzieli mieszkanie nie tylko z rodziną, ale i kotem. Na dodatek Pani Magdalena jest współwłaścicielką firmy marketingowej Efekt Motyla, no i oczywiście – pisarką. Spod jej pióra wyszły już cztery publikacje dla kobiet: „Milaczek”, „Panny roztropne”, „Opowieść niewiernej”, „Ballada o ciotce Matyldzie” oraz jedną książkę dla dzieci „Lilka i spółka” oraz kilkanaście wierszyków. Każdej powieści towarzyszy nie tylko humor, ale również dzięki Pani Witkiewicz czytelnicy mogą zagłębiać się w niesamowite opowieści pełne barwnych bohaterów.

Cała historia rozpoczyna się dlatego, że ciotka Matylda postanawia umrzeć... Joanka, której trudno pogodzić się ze stratą kobiety, która zrobiła dla niej tyle dobrego w życiu, może jednak liczyć na pomoc nieznanych przyjaciół, kiedy zaczyna się dla niej wyzwanie zwane „Macierzyństwem”. Spadek, małżeński kryzys, dziecko – choć problemów i obowiązków jest bez liku, Joanka z pomocą życzliwych jej osób próbuje wyjść na prostą. Oluś i Przemcio – dwóch barczystych mężczyzn, którzy zdobyli sympatię Pani starszej, stają się jej bliżsi, niż własny mąż. A na dodatek ciotka Matylda, która co dzień spogląda na uwielbianą Joankę... Jak zapisano na okładce „Historia o przyjaźni, która przychodzi niespodziewanie, i miłości, której trzeba się uczyć na nowo.” ;)

Pani Magdalena Witkiewicz
Być dobrym człowiekiem, Joanko, wcale nie jest tak trudno – powiedziała kiedyś ciotka Matylda. - Czasem po prostu wystarczy się uśmiechnąć, gdy przechodzisz obok kogoś smutnego. Wiesz, być dobrym, to po prostu mieć oczy i uczy otwarte. Na cały świat. A przede wszystkim najbliższych.”

Gdy zaczynałam czytać najnowszą powieść Pani Witkiewicz spodziewałam się bardzo wiele po tak wychwalanej prozie. Chciałam odnaleźć w opowieści o Joance życiową mądrość, wskazówki do szczęśliwego bytowania. Po opisie spodziewałam się również porywającego motywu przyjaźni opisywanego z taką lekkością, a zarazem głębią, jak to bywa w życiu. I oczywiście nie mogło się też obyć bez śmiechu czy wzruszeń. To co otrzymałam w zamian za moje wygórowane oczekiwania...

było niezwykłą przygodą, której po prostu nie chciałam kończyć, choć z każdą kolejną stroną, rosła ciekawość, co może stanowić zakończenie powieści. Co mam powiedzieć? Po prostu potrzebowałam tej książki. Teraz, kiedy jestem już po lekturze, nie wyobrażam sobie, że mogłabym jej prędzej czy później nie przeczytać w ogóle. Powieść Pani Magdaleny dała mi nadzieję i w końcu pomogła uwierzyć, że jeśli czegoś bardzo pragniemy, jeśli w to wierzymy, każde marzenie się spełni – taką zasadę wyznawali bohaterowie wykreowani przez pisarkę. Dawka pozytywnej energii, wiary we własne cele, ciepło i humor. A czym dokładnie mnie zachwyciła „Ballada o ciotce Matyldzie”?

 Trzeba marzyć! Joanko, przecież wszystko zaczyna się od marzeń. Człowiek chciał się przemieszczać – wymyślił koło, potem chciał latać jak ptak – i mamy samolot. Trzeba marzyć i nie wolno się ograniczać!”

Można by pomyśleć, że w opowieści, która zaczyna się śmiercią i wiążącą się z tym samotnością, nie ma miejsca na humor i optymizm. Jednak już z pierwszymi stronami, a co za tym idzie charakterystycznymi postaciami, Pani Magdalena pokazuje czytelnikowi, że wszystko, co dzieje się w naszym życiu jest po coś. Nic nie dzieje się bez przyczyny, nawet z pozoru najdrobniejsze rzeczy. Pisarka, tworząc historię Joanki przekazuje, iż każdy koniec, może stać się początkiem czegoś większego, piękniejszego, a przede wszystkim wywołującego uśmiech na twarzy ;)

- Ciociu, ale to przecież smutne, że kogoś nie ma Że ktoś odszedł na zawsze. To normalne, że się tęskni.
- Eee, kochana, jak to odszedł? Po prostu się zdematerializował. Innymi słowy stara skóra mu się zużyła i musiał wykombinować coś nowego.”

Niezwykle ważnym przekazem „Ballady o ciotce Matyldzie” jest to, że poprzez pozycje Pani Magdalena chciała przypomnieć wielu ludziom, że śmierć nie jest końcem, a częścią ludzkiej wędrówki. Są środowiska, w których odejście bliskich manifestuje się radością. W kulturze chrześcijańskiej, choć wierzymy w zmartwychwstanie, opłakujemy odchodzących zmarłych, trudno Nam pożegnać ich. W swojej powieści Pani Witkiewicz pokazuje dojrzałość i empatię poprzez zachowania bohaterów. Przypomina Nam, że kochająca nas osoba nadal czuwa, ale już spoglądając z nieba.

Nie jestem sama – powtórzyła sobie z uporem – Matylda jest blisko.
I tylko ona wiedziała, czy chodzi jej o córkę, czy o patrzącą na nią z góry, z lekka zatroskaną ciotkę.”

Prócz śmierci Autorka świetnie ukazała również przyjaźń. Pokazała czytelnikowi, że nie jest to relacja, w której trzeba mieć te samego poglądy, charaktery, zajęcie, ale po prostu należy być oparciem i opoką dla drugiego człowieka, kiedy będzie potrzebował pomocnej dłoni. Rozmowa, ciepłe sowo czy po prostu uśmiech – to to, co każdy może podarować bezinteresownie drugiej osobie. W przyjaźni nie jest ważne to, co materialne, a raczej to co duchowe. I to właśnie jest w niej najpiękniejsze ;) To piękno udało się uchwycić pisarce na kartach powieści z serii Babie lato, który to cykl muszę przeczytać (i najlepiej zgromadzić) w całości.

Życie jest piękne i trzeba je przeżyć w taki sposób, żeby się nim pozytywnie zmęczyć. A wtedy już można spokojnie i leniwie przypatrywać się wszystkiemu z wysoka. Prawda Tadku? - powiedziała do męża, przytulając kotkę, która właśnie wskoczyła jej na kolana.”

Myślę, że największym atutem najnowszej publikacji Pani Magdaleny byli niezwykle barwni bohaterowie. Moje serce zdobyli oczywiście bracia – Przemcio i Oluś, którzy okazali się prawdziwymi przyjaciółmi i strasznie pozytywnymi ludźmi. Charakterystyczna wesołkowatość barczystych mężczyzn i ich profesja z pewnością mogą pokazywać, że nie zawsze wszystko jest takim, na jakie wygląda. Pani Witkiewicz poprzez te dwie postaci pokazuje, że w życiu nie powinniśmy się kierować stereotypami. Choć początkowo denerwowało mnie to, że Pani Magdalena nazywała ich zdrobniale, z czasem przywykłam do tego i te dwie nazwy za każdym razem powodowały uśmiech na twarzy. Moje radość za to powodowały entuzjazm innych, z racji, że bardzo często czytałam w komunikacji miejskiej czy na przystanku autobusowym ;)

Czytając...
Siłownia to nie wszystko. Tam nie uczą, jak kochać. Nie ma ćwiczeń na serce, a warto by je wzmocnić (…)”

Lekki styl pisania, humor i optymizm wypływające z kolejno stawianych słów, sprawiają, że książkę czyta się nie tylko z przyjemnością, ale przede wszystkim – niczym z prędkością światła, nie zwracając uwagi na mijający czas i otaczającą rzeczywistość. Z książką Pani Magdaleny pozostawiamy wszystko za sobą, nie myślimy o problemach, smutkach, a raczej dostrzegamy, że wszystko może zmierzać w innym kierunku, jeśli tylko będziemy tego bardzo chcieli i dołożymy cegiełkę opisaną słowem wysiłek.

Joanna pchała wózek. Nawet dość rytmicznie. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że był to wózek ze sklepu spożywczego, załadowany zakupami.”

Podsumowując, muszę przyznać, że „Ballada o ciotce Matyldzie” to nie tylko idealna książka, kiedy potrzebujemy wytchnienia od codzienności, dawki pozytywnej energii czy po prostu nadziei na lepsze jutro, ale także dla tych, którzy zdążając ku swoim marzeniom, mają momenty zawahania. To powieść kobieca, która spopod tysięcy innych wyróżnia się dojrzałością i mądrością życiową jej twórczyni. Jedyne czego mogę żałować po lekturze to to, że nie opowiedziałam Wam o niej, kiedy jeszcze wręcz kipiały we mnie emocje ;) Szczerze polecam!

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości portalu Sztukater i wydawnictwu Nasza Księgarnia, za co serdecznie dziękuję ;)

środa, 8 maja 2013

A już niedługo...

Wydawnictwo M przez bardzo długi czas było mi nieznane. Odkryłam je jednak ze wspaniałej „rozmowie rzece” z Panem Arturem Barcisiem, a od wczoraj czeka na mnie „świeżynka” tegoż wydawnictwa, na którą mam ogromną chrapkę, od kiedy tylko przeczytałam ten opis...

Ślady krwi” Jana Polkowskiego to sensacyjnie rozwijająca się opowieść o czterech pokoleniach rodziny, której dzieje poznajemy wraz z głównym bohaterem odzyskującym i odkłamującym pamięć. Napisana z rozmachem powieść Jana Polkowskiego to niezwykła próba rozmowy
z Polakami o ich współczesnej kondycji – rozmowy odwołującej się do ważnych składników
narodowej tożsamości: zmagania z niemieckim i rosyjskim totalitaryzmem, doświadczenia
absurdalnej rzeczywistości PRL, walki o niepodległość, dramatu kolaboracji, pamięci Kresów, problemu wiary w Boga, ale i bogatej tradycji kulturowej. Mamy tu wielką, polifonicznie opowiedzianą przygodę polskiego losu. I chociaż odkryta prawda boli jeszcze mocniej, daje szansę na jednostkowe i wspólnotowe ocalenie.

Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę ją czytać ;) „Smakowity kąsek”, prawda?

poniedziałek, 6 maja 2013

Wywiad z Krzysztofem Bieleckim – Autorem „Defektu pamięci” i „Rekonstrukcji”

Każdy z Nas, z pewnością ma w sobie cechę, która wyróżnia go od innych osób, sprawia, że jest z czymś kojarzony. Niezwykle charakterystyczna i wyrazista jest właśnie literatura Krzysztofa Bieleckiego, z którą dotąd miałam styczność. „Defekt pamięci” i „Rekonstrukcja” to zupełnie inne, oryginalne dzieła, pisane piórem człowieka z nieposkromioną wyobraźnią. Jednak dziś nie chciałabym przedstawić Wam jego książek (na to przyjdzie jeszcze czas), ale Pana, z TAKĄ (!) wyobraźnią ;)
Krzysztof Bielecki [źródło]

Meme: Witam serdecznie Panie Krzysztofie i serdecznie dziękuję, że zgodził się Pan odpowiedzieć na kilka pytań, które od jakiegoś czas aż „wierciły mi dziurę w brzuchu” ;) Zacznę może nie od tego co najbardziej mnie nurtuje, ale może okazać się równie ciekawe. Pamiętam, że kiedy byłam młodsza zawsze chciałam zostać lekarzem albo nauczycielem. Koledzy z piaskownicy wspominali głównie o strażakach czy policjantach. A Pan został pisarzem. Czy spodziewał się Pan przed wydaniem pierwszej pozycji, że zajmie się Pan tym na co dzień?

Krzysztof Bielecki: Od bardzo dawna wiedziałem jedno – chciałbym kiedyś napisać i wydać książkę. Już w szkole podstawowej rysowałem nieskomplikowane graficznie komiksy oraz zapisywałem zeszyty dziwacznymi fabułami, ale dopiero w liceum myśl o opublikowaniu kiedyś czegoś stała się jednym z życiowych marzeń, czy może powinienem powiedzieć planów. Gdy pod koniec studiów do księgarni w całym kraju trafiała moja pierwsza książka nie mogłem mieć oczywiście pewności, że będzie to pierwsza z wielu. Wtedy przychodzi przede wszystkim spełnienie, a nie analizowanie tego, co dalej. To pojawia się dopiero później. I rzeczywiście, w pewnym momencie z tego całego myślenia wyszło mi, że na „Miasto to gra” nie chcę poprzestać. Kolejne publikacje marzyły mi się już wcześniej, ale dopiero wydanie tej pierwszej utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest to „naprawdę możliwe”, a nie tylko „całkiem możliwe”.

Meme: Na świecie rocznie powstają miliony pozycji. I Pan kilka lat temu znalazł się w gronie osób, które możemy nazywać twórcami literatury. Jak zmieniło się Pana życie od momentu wydania pierwszej książki? A jak wyglądały reakcję znajomych, przyjaciół, rodziny, gdy dowiedzieli się, że Pana publikacja ujrzy światło dzienne?

Krzysztof Bielecki: Pewnie nie wszyscy uwierzą, bo wydanie książki jest powodem do dumy i wiele osób w pierwszym odruchu zaczęłoby się tym chwalić znajomym i nieznajomym, ale ja lubię mieć swoje tajemnice, a później odkrywać kolejne karty zupełnie z zaskoczenia. Efekt jest taki, że wielu moich znajomych jeszcze przez długi czas po wydaniu „Miasto to gra” nie miało pojęcia, że udało mi się wydać książkę. Oczywiście reakcje tych, którzy wiedzieli od samego początku (również w niełatwej fazie przygotowań do opublikowania pierwszej pozycji) były niesamowite, ale możecie tylko sobie wyobrazić, jakie były miny tych, którzy dowiedzieli się o wszystkim po kilku tygodniach albo miesiącach. Ciekaw jestem, czy jest ktoś, kto nie wie do dziś. A jak zmieniło się moje życie? Na pewno poczułem się ogromnie spełniony. W końcu jedno z moich największych marzeń stało się faktem. Przeszedłem też z jednej trudnej ścieżki na drugą – presja wydania pierwszej książki w stosunkowo młodym wieku została zastąpiona presją wydania kolejnych, które zostałyby odebrane równie dobrze. I chyba się udało. Czasem lepiej, czasem gorzej, ale jednak się udało. A jak zmieniło się życie? To nie jest tak, że wszyscy ludzie patrzą na mnie przez pryzmat tego, czym się zajmuję. Mam również szereg innych wyrazistych cech. Zazwyczaj nie zaczynam rozmów z nieznajomymi od tego, że zajmuję się pisaniem książek. Łatwo zostać wtedy zaszufladkowanym, no i pojawia się cała lawina pytań, często takich samych (A o czym są te książki? A gdzie można kupić?). To nie jest tak, że nie lubię o tym rozmawiać, ale spróbujcie wyobrazić sobie, że przy prawie każdym poznaniu kogoś nowego musicie znowu mówić o tym samym. A że bardzo lubię poznawać nowych ludzi i robię to często, to prawdopodobieństwo takiej rozmowy jest spore. Poza tym nie lubię się przechwalać. Wolę jak fakty mówią za siebie, a nie ja za nie. To znaczy jest mi milej, gdy ktoś sam odkryje, czym się zajmuję i to doceni lub dowie się o tym od kogoś innego, niż gdybym to ja miał wprowadzać tę osobę w detale mojej działalności.

Meme: Do samodzielnego wydania powieści niezbędna jest determinacja w dążeniu do celu i pewność we własne umiejętności. Skąd w Panu tyle pozytywnych cech, które pozwalają na pisanie nie tylko „do szuflady”?

Książki Krzysztofa [źródło]
Krzysztof Bielecki: Myślę, że najważniejszą sprawą jest tutaj to, żeby pisać, pisać i pisać. Nie rozpatrywać tego w kategoriach „do szuflady” albo „nie do szuflady”. Jedno jest pewne – jeśli kiedyś będziemy chcieli pojawić się na półkach księgarni, to musimy mieć warsztat, no i przynajmniej jeden wystarczająco dobry tekst. Dlatego moja porada dla wszystkich marzących o wydaniu własnej książki: póki co nie zastanawiajcie się, w jaki sposób trafić na półki, a lepiej zajmijcie się tworzeniem tekstu i przede wszystkim go dokończcie. A później pracujcie nad następnym i następnym. Zastanawianiem się, w jaki sposób dotrzeć z tym wszystkim do czytelnika zostawcie sobie na później, ale nie popadajcie ze skrajności w skrajność i nie unikajcie poszukiwania odpowiedzi na to pytanie. Cechy, które potrzebne są do pisania to przede wszystkim determinacja do ukończenia projektu, nad którym się pracuje. Przynajmniej na jakiś czas musi stać się on najważniejszym elementem naszego życia. Wszystko jedno, czy zrobimy sobie kilkudniowy maraton całodziennego pisania, czy będziemy pracowali nad naszą powieścią systematycznie po kilkadziesiąt minut dziennie. Musimy jednak uczynić tę pracę częścią naszej codzienności, trzeba utonąć w myślach bohaterów i w meandrach konstruowanej fabuły. Wbrew pozorom nie mam aż tak dużej sumienności, często zbieram się do pracy godzinami (czasami bez rezultatu), ale uczyniłem pisanie istotnym fragmentem mojej codzienności i ono cały czas gdzieś tam jest. Czasami mówi się, że alkoholik, który nie pije przez długi czas cały czas jest alkoholikiem, tyle że od dłuższego czasu niepijącym. Z tworzeniem tekstu literackiego jest podobnie - mogę nie pisać przez kilka tygodni, ale to wciąż we mnie jest.

Meme: Bohater pierwszej pozycji spod Pana pióra, którą czytałam - „Defektu pamięci” - pisał, by niejako ratować świat. Z tego, co można przeczytać na Pana blogu, jest Pan w trakcie prac nad anglojęzyczną lekturą i dziełem, które powstało „w surowym stanie” w zaledwie 10 dni. Skąd u Pana ta systematyczność tworzenia?

Krzysztof Bielecki: Na to pytanie po części odpowiedziałem przy okazji poprzedniego, ale jeśli chodzi o tę systematyczność to dodam jeszcze jedną rzecz – często może nas przerażać ogrom pracy, która jest przed nami i to może działać demotywująco, zniechęcać. Moim zdaniem lepszy jeden skończony tekst niż dziesięć rozgrzebanych. Wydaje mi się, że do pisania lepiej nie siadać z myślą „napiszę książkę”, a raczej „zacznę tworzyć opowiadanie i nie mogę wykluczyć, że rozrośnie się do rozmiarów książki”. To sprzyja osiąganiu celu. Nie stajemy przed gigantycznym zadaniem, tylko takim nieco mniejszym. Polecam spróbować tej metody. Mam nadzieję, że okaże się przydatna przynajmniej dla jednej osoby i pozwoli jej stworzyć tekst. To byłoby naprawdę miłe – pomóc komuś nie wprost w dokończeniu jego dzieła, zadziałać inspirująco. Jeśli mowa o kolejnych publikacjach, nad którymi pracuję, to „Various Faces of Almightiness” jest nie tyle tekstem pisanym od zera po angielsku, co raczej tłumaczeniem jednego z opowiadań planowanego zbiorku zatytułowanego „I nagle wszystko się kończy”. To naprawdę zakręcone historie, myślę że każdy znajdzie w tej książce coś dla siebie. Niestety nie wiem, kiedy zostanie opublikowana. „Various Faces of Almightiness” jest swego rodzaju singlem tej publikacji i powstał on przede wszystkim z myślą o platformie Kindle, na której chciałem zadebiutować, żeby zobaczyć jak odnajdę się w świecie elektronicznych czytników książek. A „Jedzenie się psuje, a prawa ekonomii są twarde” to książka, która rzeczywiście powstała w rekordowym czasie, ale proszę pamiętać, że były to dni wypełnione od poranka aż do wieczora niemalże bezustanną pracą. Po prostu wsiąkłem w świat tej książki i mogłem sobie pozwolić na odłożenie w czasie innych zobowiązań. Te dziesięć dni powinny być powodem do dumy, ale nie afiszuję się z nimi, bo gdy mówimy komuś, że napisaliśmy coś w dziesięć dni (nawet jeśli jest to dopiero pierwsza wersja tekstu), to patrzą podejrzliwie i zapewne zastanawiają się, jak bardzo złe jest to, o czym im opowiadamy. Ale takie są już uroki pisarstwa – czasem możemy siedzieć kilka dni nad jedną stroną i nic nie chce wyjść spod naszych palców, a innym razem w błyskawicznym tempie tworzymy niemalże całą książkę i to naprawdę dobrą książkę, z której możemy być dumni. W tym przypadku miałem o tyle łatwiej, że rzeczywiście nie było innych rzeczy, które by mnie rozpraszały, mogłem sobie pozwolić na całodniowe siedzenie w BUW-ie i pracę (pisałem też trochę rano i wieczorem w domu, ale nie we wszystkie dni). Poza tym miałem sporo zapisków (swego rodzaju bazę pomysłów, które nie były zbierane pod kątem tej konkretnej książki, ale udało mi się je sprawnie w nią wpleść). To naprawdę ułatwia sprawę. No i jeszcze jedno – starałem się chodzić spać w takim momencie, w którym wiedziałem, co będzie dalej. Żeby nie musieć następnego dnia rano zastanawiać się, w jaki sposób chcę pociągnąć tę historię. Zazwyczaj (choć nie zawsze) wiedziałem to już dnia poprzedniego i na kolejny dzień pracy czekałem jak na następny odcinek wciągającego serialu. Różnica była taka, że w tym przypadku to ja tworzyłem historię. Oczywiście to nadal była ciężka praca, ale każdego dnia powtarzałem sobie, że przecież już tyle dni z rzędu wytrwałem, to nie mogę teraz przestać. I choć bywałem naprawdę wykończony, to wiecie co? To działało. Oczywiście bywały momenty, gdy kompletnie nie miałem weny i brakowało mi sił oraz pomysłów, ale oto jakiś czas później jesteśmy tutaj – książka jest gotowa.

Meme: Niedawne wielkie bum w mojej głowie zawdzięczam lekturze „Rekonstrukcji”. Po przeczytaniu w głowie kłębiły się nieustanne myśli: „Kurcze, jak on to wymyślił?”; „To musi być strasznie zakręcony (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) człowiek”. Jak w tej szarej rzeczywistości uchowała się osoba z tak „kolorową” wyobraźnia? Bo przecież licząc osoby, które sięgają przy tworzeniu swoich dzieł za testy projekcyjne, mogę zliczyć wypowiadając jedno krótkie słowo – jeden. Twoje utwory zdecydowanie różnią się od współczesnej literatury wydawanej w Polsce. Skąd „takie” nietypowe pomysły na lekturę i kreowany w nich nieco inny od rzeczywistego świat?

Autor podczas gry miejskiej [źródło]
Krzysztof Bielecki: Pewnie sporo zawdzięczam swojemu podejściu do życia. Staram się być otwarty na świat i na ludzi, interesować się tym, co dzieje się wokół mnie, nawet tymi najbardziej banalnymi rzeczami. Nie będę zaprzeczał swojemu „zakręceniu”, ale podkreślę, że nie jest to coś, z czym się rodzimy i na co nie mamy wpływu. Wydaje mi się, że wszystko jest w ogromnym stopniu kwestią takiego, a nie innego spojrzenia na świat, które możemy w sobie wyćwiczyć. Zachęcam Was, pójdźcie dziś do szkoły, na uczelnię albo do pracy inną drogą niż zwykle, uważnie się rozglądajcie i zanotujcie te wszystkie rzeczy, które w jakiś sposób Was zaintrygują, poruszą – ludzi, miejsca, zdarzenia. A „Rekonstrukcja” rzeczywiście jest ekstremalnie zawiłą książką. Gdy skończyłem prace nad „Defektem pamięci” zwątpiłem, że kiedykolwiek napiszę coś równie naszpikowanego znaczącymi detalami, a jednak w „Rekonstrukcji” poprzeczka została podniesiona jeszcze wyżej. Te dwie książki oczywiście bardzo się od siebie różnią, „Rekonstrukcja” jest znacznie cięższa, trudniejsza w odbiorze, brak w niej takiego podanego na tacy, łączącego wszystkie fakty i zwalającego czytelnika z nóg zakończenia jak to znane z „Defektu pamięci”. Tu jest znacznie trudniej dokopać się do sedna sprawy i dla jednych będzie to ogromnym wyzwaniem i atutem, a dla innych przeszkodą nie do pokonania. Już po konstrukcji tych dwóch książek widać, że to, co tworzę jest dosyć różnorodne, choć da się wyodrębnić pewne charakterystyczne elementy mojej twórczości. Na pewno przyda się otwarty umysł i umiejętność wnikliwego czytania i zwracania uwagi na detale.

Meme: W tworzenie dzieła trzeba włożyć ogrom pracy. Godziny spędzone z długopisem w ręku czy nad klawiaturą wieńczy zapach świeżo wydrukowanej książki, którą trzymając w dłoniach, podziwiamy dumnym spojrzeniem. Czy pracę nad książką uważa Pan za trudną? Co sprawiało Panu podczas pisania najwięcej przyjemności a co chciałby Pan mieć za sobą najszybciej?

Krzysztof Bielecki: To jest przede wszystkim bardzo nieprzewidywalna praca. Są takie dni, kiedy wszystko idzie gładko i pisanie jest prawdziwą przyjemnością, ale bywają również długie godziny pełne frustracji i nie dające rezultatów próby odzyskania weny. Pisanie może dawać wiele satysfakcji, ale praca zawsze pozostaje pracą i nie ufałbym ludziom, którzy mówią, że jest to tylko i wyłącznie przyjemność. To droga pełna wyrzeczeń i przymuszania się do pracy, ale satysfakcja z ukończonego tekstu jest naprawdę ogromną nagrodą. Najtrudniejsze jest chyba zabieranie się za pracę nad już rozgrzebanym tekstem. Przyjemnie jest sobie usiąść i zacząć pisać o czymś, co akurat przyszło nam do głowy, ale po gładkim początku zazwyczaj przychodzi „trudny środek”. Trafiamy na mieliznę, musimy się sporo namęczyć, żeby przejść dalej, ale „dalej” to nie znaczy do końca, lecz do kolejnej tego typu mielizny. Tracimy wenę i ją odzyskujemy. Poczucie sensu znika i pojawia się w nas ponownie. To jest naprawdę kapryśna praca. Ale nie ma nic lepszego niż moment, w którym trafiamy na właściwą ścieżkę i pisze nam się gładko, przyjemnie i sami jesteśmy podekscytowani tym, co wydarzy się dalej.

Meme: Niezwykle modne w dzisiejszych czasach jest pisanie o tym, co dzieje się wokół – o miłości, problemach i smutkach. Jednak Pan nie popada w stereotyp wielu współcześnie tworzących literaturę. Czy teraz, po napisaniu już kilku pozycji, zdecydowałby się Pan na stworzenie czegoś, co można określić konkretnymi ramami powieści obyczajowej, kryminalnej lub sensacyjnej?

Krzysztof Bielecki: Owszem, panuje przekonanie, że moje książki są dosyć nietypowe i trudno się z tym nie zgodzić. Ale tutaj moich czytelników zadziwię, bo wspomniana wcześniej książka „Jedzenie się psuje, a prawa ekonomii są twarde” będzie czymś, co można umieścić w konkretnych ramach. I pewnie nie uwierzycie, ale będzie to książka o miłości! Żaden ckliwy romans albo modna ostatnio powieść erotyczna, lecz coś zupełnie innego. I choć można umieścić ten tekst w konkretnych ramach powieści o miłości, to jednak, jak to zwykle u mnie bywa, nie będzie to taka zwykła książka. Nie mogę się doczekać momentu, w którym będziecie mieli okazję ją przeczytać, ponieważ jestem z niej naprawdę zadowolony!

Meme: Z racji, że od czasu do czasu staram się „podglądać” Pana bloga wiem, że kolejne pozycje są już w trakcie tworzenia. Może zdradzi Pan nieco więcej mnie i moim czytelnikom? Jakie będą te najnowsze publikacje?

Krzysztof Bielecki: Jednym zdaniem – po raz kolejny Was zaskoczę. „Various Faces of Almightiness” będzie naprawdę dziwaczną opowieścią o różnych obliczach wszechmocy, a „Jedzenie się psuje, a prawa ekonomii są twarde” to chyba jedna z dziwniejszych książek o miłości, jakie kiedykolwiek przeczytacie. Nie chciałbym póki co zdradzać nic więcej, ale mam nadzieję, że się nie zawiedziecie!

Meme: Bardzo serdecznie dziękuję, że zechciał Pan poświecić mi te klika chwil i w tej krótkiej rozmowie pokazał Nam Pan człowieka, który „siedzi po drugiej stronie” książki, którą każdy może mieć w rękach ;)

Krzysztof Bielecki: Dziękuję i zapraszam na stronę www.defektpamieci.pl, a także zachęcam do zakupienia w sieci „Defektu pamięci” albo „Rekonstrukcji” i przekonania się na własnej skórze, co takiego nietypowego kryje się w moich książkach, co jednych cieszy, a u innych wywołuje stan totalnej dezorientacji. To są teksty, co do których trzeba wyrobić sobie własną opinię, a nie polegać na opiniach innych i mogę mieć tylko nadzieję, że ci z Was, którzy po przeczytaniu tego wywiadu zdecydują się na zapoznanie z „Defektem pamięci” albo „Rekonstrukcją” nie będą tego żałowali. Mogę obiecać jedno – będzie to nietypowa i szalona przygoda. Miłej lektury!

Bardzo przyjemnie mi się rozmawiało z Krzysztofem i bardzo się cieszę, że w ogóle zgodził si na tą rozmowę, która, jak widać – wyszła Nam niezwykle obszerna. Wszystkich zachęcam do lektury jego książek, a sama w niedalekim czasie zaczynam czytać najnowszą, dwujęzyczną publikację ;)

piątek, 3 maja 2013

[122] Artur Barciś, Marzanna Graff „Rozmowy bez retuszu”

Wydawnictwo M
Kraków 2011, 220 str.
Ocena: 10/10 Perełka


To nie wzrost, czy postura odzwierciedlają wielkość człowieka – jego siłę ducha, pozytywne usposobienie czy po prostu talent. Nie raz ta niewątpliwa zdolność wcielania się we wszelakie postaci przychodzi z czasem, po latach ciężkiej pracy, a czasami, jak to jest w przypadku „bohatera” czytanej przeze mnie książki, to po prostu dar od Boga. Ale jak pokonać pewne bariery, spełniać marzenia – te mniejsze i te większe, a także cieszyć się życiem każdego dnia? O tym właśnie opowiada Nam Pan Artur Barciś, przez wielu kojarzony z Norkiem (niestety, a może wcale nie) w rozmowie „rzece” z Panią Marzanną Graff.

(...) aktorstwo to nie jest coś, czego można się ot, tak nauczyć. To jest dar, z którym człowiek się rodzi. Można to oczywiście spaskudzić, zmarnować, rozmienić na drobne albo szlifować. Jednak, żeby coś z tym zrobić, trzeba najpierw to mieć, czuć w sobie.”

On – Artur Barciś – mały, wielki człowiek, który przyszedł na świat w 1956 roku w miejscowości Kokawa pod Częstochową. Od urodzenia chłopiec niewielkiej postury, już od najmłodszych lat wyróżniał się wśród swoich rówieśników- już w zerówce z zapałem opowiadał bajki swoim koleżanką i kolegom, którzy siedzieli zgromadzeni wokół niego. Pierwsze recytowane wiersze, aż w końcu niewątpliwe uznanie wiążące się z Ogólnopolskim Konkursem Recytatorskim i „Fortepianem Chopina” (który to wiersz osobiście bardzo lubię ;]). Pierwsze filmy w roli statysty, teatr, poważniejsze produkcje... Aż do dziś, kiedy jest rozpoznawalny wśród niemal wszystkich Polaków...

Ona – Marzanna Graff – osoba, którą aktor zna od lat i z którą rozmowa nie jest jedynie rozmawianiem z drugim człowiekiem, a radością z kolejno wypowiadanych słów. A ponadto – pisarka, autorka wielu tekstów piosenek i scenariuszy teatralnych, a nawet bajek dla dzieci.

Pani Marzanna Graff
Przed nami leżą rozsypane zdjęcia. Przeglądam je, słucham opowieści, których dotyczą. Każda historia z fotografii mnie ciekawi. Trzeba przyznać, że Artur potrafi opowiadać(?) Lubię słuchać, jak Artur opowiada o innych artystach, słyszę mnóstwo pochwał pod adresem innych aktorów, reżyserów. niektórych opowiada z takim zaangażowaniem i ogromną pokorą? Nie każdy potrafi się na to zdobyć? Po rozmowach z nim i ja mam tę pewność, że powinniśmy też dostrzec i docenić ludzi, którzy pomagają nam na tej drodze.”

Przemiła atmosfera, silna relacja osób rozmawiających – momentami czułam się, jakbym razem z Panią Marzanną i Panem Arturem siedziała w kuchni i przysłuchiwała się konwersacji, chwytając pojawiające się na dębowym stole, zaraz obok kubka gorącej, parującej herbaty, zdjęcia młodego aktora. Nie ma tu sztywności i niepotrzebnych napięć, dzięki czemu czytelnik nie zdaje sobie nawet sprawy, że czyta biografię, a wydaje mu się wręcz (przynajmniej mi), że jeden z najbardziej uzdolnionych polskich aktorów, siedzi obok Nas. Najpiękniejsze jest jednak to, że żadne zdanie nie jest tu zbędne, a wręcz przeciwnie – powoduję lawinę pytań w głowie czytającego, na które odpowiedź za każdym razem uzyskuje w kolejnej frazie. Na dodatek z każdego wypowiadanego słowa, zarówno przez Panią Marzannę, jak i samego bohatera książki, płynie mnóstwo pozytywnej energii, a momentami nawet humoru. A kiedy Pan Artur zboczy z tematu... Aż żal było do istoty pytania, kiedy ten człowiek miał tyle do powiedzenia ;)

Wiele radości sprawiła mi opowieść, w której Aktor opowiadał o tym, co działo się za młody, kiedy czytał. Uśmiech od razu pojawiał się na mojej twarzy, bo i ze mną tak jest, że po prostu wyłączam się i to, co dzieje się wokół mnie, przemija niezauważalnie. Dobrze, że nie hodujemy żadnych zwierząt pastwiskowych, bo z pewnością podzieliły by losy tych, wypasanych przez Pana Artura.

(...) oczywiście do pasania krów brałem książkę. I jak wchodziłem w ten magiczny świat, to krowy szły, gdzie chciały. A ja czytałem i nie widziałem w ogóle, co się dzieje, mnie tam nie było. Zamiast pilnować krów, przechodziłem w inny wymiar. Do dziś tak mam, gdy się zaczytam. Żona mówi, że się „zawieszam”. Jak komputer. Ma racje.”

Padający cień, nie tylko na dębową powierzchnię...
Rozmowy bez retuszu” były dla mnie też lekcją prawdziwego teatru, z którym w XXI wieku mamy co raz mniejszą styczność, mimo oferowanej jego dostępności. Dlatego momenty, w których Pan Artur opowiadał o przygotowaniach do kolejnych spektaklów, trudnością wcielenia się w niektóre role (np. kobiety), a nawet o szczegółach wystawiania poszczególnych inscenizacji, w których trema wymagała dodania sobie odrobinki „odwagi”. Szkoda, że we współczesnym świecie tak mało osób, które tak PIĘKNIE opowiadają o pasji, jaką jest dla Pana Barcisia teatr.

Teatr ma sens tylko wtedy, kiedy jest widz.”

Wiele emocji dostarczyło mi oczywiście odkrywanie na nowo człowieka, którego polubiłam za Norka, a potem jeszcze bardziej Czerepacha. I muszę podkreślić, że choć Pan Artur nie lubi być utożsamiany z Tadzikiem z „Miodowych lat” (skądinąd ciekawostką jest, że ten serial był nagrywany na żywo, w teatrze), to właśnie dzięki tej roli poznało go szersze grono widzów. I nie chodzi tu tylko o wzrastającą popularność, ale przede wszystkim o to, że dzięki temu serialowi wiele osób postanowiło obejrzeć inne produkcje, w których choć w najmniejszym stopniu pojawił się Pan Barciś, poznając DZIEŁA, które musiałby po prostu obejrzeć każdy. I dlatego moim zdaniem rola, którą aktor lubi nieco mniej, pozwoliła dostrzec jego talent, a także wiele niesamowitych filmów dużej liczbie Polaków.

(…) Zgodziłem się i tak zacząłem grać Czerepacha. Dla niektórych ciągle byłem jeszcze Norkiem... Pamiętam, jak jakiś podpity facet mi wygarnął: `Norek, ale się z ciebie szuja zrobiła`... Ale dla większości byłem już kimś zupełnie innym.”

Kiedy czytałam, Pan Artur spoglądał wprost z okładki ;)
Kwintesencją rozmów, nad którymi wręcz rozpływałam się niezależnie od miejsca czytania i reakcji otaczających mnie osób, był ostatni rozdział książki – bajka pisana piórem Pana Artura. Ogromna świadomość operowania słowem, a także umiejętność dawkowania czytelnikowi kolejnych wrażeń. Choć nie była to typowa historia, a raczej opowiastka dla dorosłych, z zapałem zagłębiałam się w jej kolejne wersu, nie mogąc doczekać się rozwiązania. A kiedy je przeczytałam... dech mi zaparło z wrażenia. Zdecydowanie chciałabym pogratulować Panu Arturowi i nie mogę się doczekać, kiedy będziemy mogli przeczytać więcej jego utworów!

Podsumowując, muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak dobrej biografii, która z każdą stroną wydawała się nie książką, a usłyszaną rozmową. Na pewno nie zapomnę masy wzruszeń i emocji towarzyszących mi podczas lektury, a przede wszystkim – dawki pozytywnej energii i wiary w spełnienie się w pełni w mojej pasji, którą przyniosły mi „Rozmowy bez retuszu”. Szczerze polecając lekturę tej książki każdemu, chciałabym jednocześnie podziękować Pani Marzannie i Panu Arturowi za nią ;)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa M, za co serdecznie dziękuję ;)