niedziela, 9 listopada 2014

[163] Łukasz A. Zaranek „Nadyia”


Wydawnictwo Radwan
Tolkmicko 2011, 80 str.
Ocena: 8/10 Bardzo dobra

Każdy człowiek od urodzenia posiada wolną wolę. Wzrastając, zaczynamy podejmować samodzielne decyzje – czasem lepsze, niekiedy gorsze. Bardzo często nie mamy jednak pełnej świadomości, że każda nasza decyzja, nawet ta podejmowana w momentach, kiedy umysł nie jest w stanie racjonalnie kontrolować naszych działań, niesie za sobą skutki. Gdy pojawia się alkohol, nie wszystko, co robimy staje się oczywistym. W końcu będąc nietrzeźwym, wiele rzeczy umyka. Dopiero rano, budząc się z potężnym kacem, można zastanawiać się czy wszystko, co wydarzyło się poprzedniej nocy, było dobre...

Max razem ze swoimi „kumplami” jest stałym bywalcem klubów i dyskotek. Alkohol, a często nawet narkotyki, to codzienna proza jego życia. Brak konkretnego celu i sensu egzystencji sprawia, że chłopak popada nie tylko w nałogi, ale i trafia do grona „szemranego” środowiska. Jedna wymazana z pamięci noc sprawia, że do chłopaka wracają odgłosy przeszłości, którą uporczywie próbował odsunąć, topiąc smutki w mocniejszych trunkach. Kiedy docierają do niego fakty minionych dwudziestu czterech godzin, staje przed najważniejszą, ale i najtrudniejszą decyzją w swoim życiu.

Łukasz Zaranek to zapalony społecznik, który aktywnie działa nie tylko dla swojej miejscowości, ale i całej gminy. Mężczyzna angażuje się nie tylko w życie polityczne swoich okolic, ale przede wszystkim w wydarzenia kulturalne i sportowe. Każdą wolną chwilę poświęca na obserwacje otaczającego go świata, starając się, by w swoich książkach i wierszach zwrócić uwagę na rzeczy najistotniejsze.

Muszę powiedzieć, że po przeczytaniu „Torsji” i poznaniu samego Łukasza, byłam ogromnie ciekawa jego debiutu. Sama radość w oczach, z którą ten mężczyzna mówi o pisaniu, pozwalała mi przeczuwać, że jego pierwsza książka nie zrodziła się bez przyczyny i nie jest lekturą, obok której można przejść obojętnie. W końcu zwróciła kogoś uwagę i proza młodego pisarza ujrzała światło dzienne. W kartkach pełnych słów skrywających się za niewątpliwie przykuwającą wzrok okładką, upatrywałam literackiego rozsmakowania, w tym, co proste, ale dobrze wykonane.

Po przeczytaniu rysu fabularnego i pierwszych stron książki wiedziałam, że o zaskoczeniu nie ma tu mowy – czytelnik dobrze wie, co wydarzy się dalej, a jednak ciekawość nie pozwala zakończyć lektury w połowie zdania. Autor zdecydowanie nie stara się jak najbardziej zagiąć opisywaną rzeczywistość, ale sięgając po najprostsze środki przekazu, przykuwa uwagę. Prostota, jaka tkwi w całej fabule to ogromna zaleta, mimo że nie możemy liczyć podczas czytania na nieprzewidywalność.

Cieszę się, że Zaranek, jako początkujący pisarz skupił się na jednym bohaterze – Maxie, wykorzystując w pełni możliwość wykreowania postaci, nie stawiając na dwie czy trzy osoby stanowiące oś publikacji. Mężczyzna, którego stworzył został na tyle dobrze przedstawiony czytelnikowi, że trudno w tym aspekcie cokolwiek zarzucić. Mimo, że mamy tylko jednego głównego bohatera, Łukasz nie umniejszył roli pozostałych, przedstawiając ich równie rzetelnie i skrupulatnie, ale nie nachalnie i obcesowo.

Język „Nadyi” jest niezwykle prosty i bardzo współczesny, dlatego czytający nie ma problemu z tym, żeby zaaklimatyzować się w opisywanej rzeczywistości. Całość tekstu, mimo co jakiś czas pojawiających się przekleństw, czyta się przyjemnie i bardzo sprawnie. Nic nie mąci naszej uwagi, nie utrudnia odbioru. Sposób, w jaki Zaranek przedstawia kolejne wydarzenia pozwala poczuć się tak, jakbyśmy obserwowali zdarzenia gdzieś z boku. Również narracja stanowi zaletę noweli – zrozumienia jej sensu i przekazu.

„Miłość zabija. Zabija nas od wewnątrz i nic jej w tym nie przeszkadza. Nawet głupia nadzieja, która podobno nigdy nie umiera.”*

Najbardziej intrygująca, a zarazem niezwykle dopracowana jest postać tytułowej Nadyi. Czytelnik od samego początku nie ma pojęcia kim jest i dlaczego pisarz postanowił nadać właśnie taki tytuł swojej noweli. Postać, która nie istnieje już w równoległej rzeczywistości, a jedynie wyobraźni głównego bohatera, potęguje odczucia rozdarcia wewnętrznego Maxa. Nadaje ona tekstowi nie tylko oryginalności dopiętej do prostego tematu, ale i wartkości jakże krótkiej akcji. Nadyia jest bodźcem całych wydarzeń, przyczyną czytelniczego rozsmakowania.

Kolejne zdjęcie, które bardzo lubię... :)
Wydawać by się mogło, że trudną sprawą jest opisać planowane wydarzenia na przykładowo trzystu stronach. Po lekturze „Nadyi” muszę przyznać, że sztuką jest to, co zrobił Łukasz. Znacznie trudniejsze jest bowiem napisać pełnowymiarową historię na mniej niż stu stronach. Jasne – Zaranek mógł napisać więcej, uchwycić inne punkty widzenia. Niemniej sądzę, że w tym konkretnym przypadku więcej nie koniecznie znaczyło by lepiej.

„Nadyia” to nowela, która stanowi przestrogę. Łukasz rysując przed czytającymi historię Maxa, w pierwszej chwili nieco irytującego lekkoducha, ale już po kilku stronach chłopaka o trudnej przeszłości, stara się zaznaczyć, że w realnym świecie możemy spotkać wielu jemu podobnych. Ukazując historię jednego zdarzenia, pisarz uchwyca w ramy niebezpieczeństwa związane z odurzeniem alkoholowym grożące nastolatkom. Wiele osób w moim wieku żyje od imprezy do imprezy. Takie też środowisko przedstawia Łukasz, pokazując co może się zdarzyć w świecie alkoholu, narkotyków i przygodnego seksu.

Szkoda, że dostępność tej książki jest tak mała. Trudno ją znaleźć w niejednej księgarni internetowej, a co dopiero – w stacjonarnej. Mi udało się „dopaść” jeden jedyny egzemplarz biblioteczny. Serwisy aukcyjne również milczą... Więc jeśli tylko dojrzycie ją gdziekolwiek – w sklepie czy innym, czasem bardziej zaskakującym miejscu, koniecznie kupcie tę drobnych rozmiarów książeczkę, która skrywa życiowe prawdy. Zdecydowanie polecam debiut Łukasza A. Zaranka, który moim skromnym zdaniem jest publikacją lepszą od jego kolejnej książki „Torsje”.

* Cytat pochodzi z książki Łukasza A. Zaranka „Nadyia” ze strony 30.

wtorek, 4 listopada 2014

[162] M. A Trzeciak „Bliżej. Dalej”


Wydawnictwo Novae Res,
Gdynia 2014, 358 str.
Ocena: 5/10 OK.

Czasami nie wszystko jest w życiu takie, na jakie wygląda. Jedno wydarzenie może całkowicie odmienić bieg życia człowieka i pokazać w jakiej bańce odizolowującej go od prawdy żył. Dopiero wtedy tak naprawdę możemy zrozumieć (?) kim jesteśmy, co zrobiliśmy źle. Czasem jest czas, by naprawić wszystko. Znacznie częściej jednak musimy toczyć wyścig, by w ostatniej chwili wpaść do pomieszczenia z uśmiechem, że udało się wywinąć spod ręki śmierci.

Marta A. Trzeciak to pisarka, którą poznałam przy okazji lektury „Inframundo”. Jej życie bywało równie zadziwiające, co egzystencja bohaterów, których tworzy na potrzeby książek. Ta młoda kobieta pracowała nie tylko w fastfoodzie czy ZOO, ale nawet w rzeźni. Teraz jest zarówno pisarzem, jak i naukowcem. Na przestrzeni lat, od momentu debiutu, na pewno nieco zmieniło się jej życie, ale miłość do pisania nie umarła. Kim jest? Jeśli chcecie odkryć jej wiele oblicz polecam wywiad z autorką „Bliżej dalej”, który przeprowadziłam przy okazji premiery jej debiutu.

W wyniku tajemniczej śmierci ojca, trzy siostry trafiają do domu ciotki. Rita i Stella bywają tu regularnie, jednak Matylda powraca po latach. Dla każdej ten dom nadal pozostaje pełen błogich wspomnień z dzieciństwa. Zmierzając na pogrzeb ojca, nie mają pojęcia, że powrót do znajomych czterech ścian sprawi, że wszystko się zmieni, a one będą musiały wyruszyć w podróż, która otworzy przed nimi rodzinne sekrety.

Kiedy zaczynałam czytać książkę żyło we mnie przeświadczenie, że historia spisana przez Trzeciak może być nieco podoba do tej, którą stworzyła Pani Rudnicka w książce „Natalii 5”. W końcu w obu siostry spotykają się po niewyjaśnionej śmierci ojca, by potem doświadczyć serii następstw tego wydarzenia. Jak się później okazało to jedyne podobieństwo w tych dwóch lekturach, które drastycznie się różnią, mimo że pokazują w różny sposób siostrzaną miłość.

„Nie można jednak całe życie chodzić w kole ratunkowym. Rzuca się je dopiero, gdy ktoś tonie. Tylko wtedy ma to sens.”*

Pierwsze niemal sto stron powieści toczyło się aż zbyt oczywiście. Momentami pojawiały się niezrozumiałe fragmenty albo napisane zbyt patetycznym językiem wypowiedzi, które denerwowały, jednak wszystko kręciło się wokół jednego tematu. Swoisty wstęp do opowieści Marty był moim zdaniem zbyt długi i drobiazgowy, a przez to nieco nużący. Nie myślałam, że pogrzeb i przygotowania do niego można opisywać aż na tylu stronach. Zdarzenia rozgrywające się po ceremonii następują tak szybko, że uśpiona czujność czytelnika zostaje gwałtownie wybudzona ze snu, a ciekawość zaczyna roztaczać błędne koło, które tak lubię podczas odkrywania tajemnic w książkach.

„ Dookoła unosił się zapach ciepłej, parującej wilgocią ziemi, na powierzchnię wylegały dżdżownice i ślimaki, a Matylda i jej ojciec mieli na wszystko czas. Pochyliali się z ciekawości nad dwoma winniczkami, których drogi lada moment miały się skrzyżować, ciekawi, co zrobią, gdy już do tego dojdzie. Ślimaki zawsze wydawały się być zaskoczone spotkaniem – jakby dowiadywały się o obecności tego drugiego dopiero, gdy go dotknęły.
- Tak właśnie jest w życiu, gwiazdeczko (…) widzimy tych, którzy nas otaczają, ale tak, jakbyśmy ich nie dostrzegali. Dopóki ich nie dotkniemy.”*

To, co podobało mi się początkowo, gdy poznawałam siostry, z czasem było uciążliwe. Chodzi mi o imiona bohaterek, które nie zostały mianowane popularnymi Monikami, Annami czy Martami, ale Matyldą, Ritą i Stellą. Podobała mi się ta innowacja, dość rzadka w polskiej literaturze. Jednakże z czasem, kiedy do historii wkraczały co raz to nowe postacie nie mogłam nadziwić się kombinacją pisarki nadającej wytworom swojej wyobraźni miana niemożliwe do zapamiętania. W końcu ile razy spotkaliśmy się z Adaleną, Nomadą czy Satriz?

Choć bohaterowie nosili nietuzinkowe imiona w tym zgoła innym od rzeczywistego świecie, pisarka genialnie zarysowała każdą postać, jednocześnie każdym ich czynem starając się ukazać i napiętnować ludzkie, często nieznośne przywary. Dzięki bohaterom mogliśmy zobaczyć portrety osób, które możemy upatrywać nie tylko wokół siebie, ale często nawet w nas samych. Dzięki postaciom utworzonym przez Trzeciak błędy stają się wyraźniejsze, niż mogły by być, a zalety w końcu zostają dostrzegane. Myślę, że działa to znacznie na korzyść bohaterów centralnych opowieści, zwłaszcza Rity, Matyldy i Ofelii, które stają się czytelnikowi naprawdę bliskie, mimo swojej odmienności. Ich sporadyczne radości cieszą, a smutki – wprawiają nieco w zapomnienie nie pozwalające oderwać się od powieści do momentu, kiedy nastąpi jaśniejsza karta w ich życiu.

Prócz bohaterów w większości brak nazw konkretnych miejsc, krajów. Pojawia się jedna nazwa miejscowości i miana, jakim określane są poszczególne kluby, które upodobali sobie hazardziści. Jest to trochę denerwujące, ale wygodne dla autora, który nie jest sprawdzany, czy właściwie odwzorcował prawdziwe ślady w historii rodziny.

„(...) nienawiść jest jak ogień – sieje spustoszenie tam, gdzie się pojawi, i wiąż jest jej więcej.”*

Z pewnością pozycji, która wyszła spod pióra Marty nie możemy odbierać zbyt dosłownie. Za dużo w niej niezrozumiałych faktów, dziwnych zbiegów okoliczności i substancji o nieznanym pochodzeniu. Trudno tak naprawdę określić czy Jej powieść to historia fantastyczna, czy bardziej obyczajowa. Jedno jest pewne – poprzez nietuzinkowych bohaterów pisarka rzuciła nam na twarz kilka ważnych zdań na temat rodziny, rodzeństwa i skrywanych głęboko niepożądanych wspomnień. Tak jak bohaterzy z pewnych powodów gdzieś się ukrywali całe życie, tak często ukrywają się prawdziwi ludzie, nie chcąc przyjąć do wiadomości prawdy.

Jedno jest pewne – choć nie tego spodziewałam się po „Bliżej dalej” nie mogłam dziwnie oderwać się od książki, w której wszystko znacznie odbiegało od rzeczywistości. Każde kolejne zdanie było przesycone ogromem tajemnicy, nie pozwalającej się rozwikłać i dziwnym, ale magicznym klimatem. Z każdą kolejną stroną zastanawiałam się kim są tak naprawdę bohaterowie posiadający nadprzyrodzone (?) zdolności. W kończy czy ktoś z Nas jeździ na oślep wiedziony na zakrętach intuicją?

Długo zastanawiałam się nad tym, dlaczego pisarka nadała swojej, nieco irracjonalnej opowieści, taki, a nie inny tytuł. Dopiero kiedy zamknęłam okładkę po przeczytaniu całej lektury, zrozumiałam, że cała powieść przypomina popularną wśród dzieci, a nawet dorosłych zabawę „ciepło – zimno”. Z każdą kolejną stroną wydaje nam się, że jesteśmy bliżej (ciepło) sensu i rozwiązania akcji publikacji. Czytając dalej rozumiemy jednak, że gwałtownie się oddalamy i jesteśmy dalej (zimno). Podczas czytania cały czas rozgrywa się ta walka i kończąc, nie jesteśmy do końca pewni czy odnaleźliśmy to, co chciała przekazać nam Trzeciak.

„Historie się kończą, opowieść trwa wiecznie.”*

Całość wydaje się jakby snem, jawą, w której bardzo trudno było mi się odnaleźć. Nie jestem pewna czy oczekiwałam po bardzo oryginalnej osobie, jaką jest Marta, aż tak nierealnej i odstającej od rzeczywistości . Książka, która stworzona została w myśli realizmu magicznego i była przez niektórych porównywana z zamysłem Bułhakowa w „Mistrzu i Małgorzacie” nie do końca odnalazła moje pełne uznanie. Były fragmenty, którym oddawałam się całym sercem. Widziałam z każdym zdaniem ogromny potencjał w opowieści Trzeciak, który moim zdaniem całkowicie został zmarnowany zakończeniem. Według mnie było one jakby wymuszone zasadą, że powieść zawsze musi mieć swój jasny koniec. Tu ostatnie słowa okazują się nie zaletą, lecz wadą. 

„Każde z nas ma swoją drogę, która niejednokrotnie prowadzi w przepaść. Ale czy próba uniknięcia upadku zawsze nas przed nim uchroni?”*

Podsumowując, muszę przyznać, że nie tego spodziewałam się po „Inframundo”, które mnie zachwyciło. Wiele upatrywałam sobie w debiucie Trzeciak, który przeczytałam już dość dawno temu, a który cały czas siedzi gdzieś w mojej pamięci. Widziałam w nim pasję pisania i radość z kolejno stawianych słów. W „Bliżej dalej” autorka moim zdaniem za bardzo skupiła się na założeniu, które postawiła sobie, nim zaczęła pisać. W moim odczuciu, mimo kilku pozytywnych aspektów, czegoś zabrakło. Sądzę jednak nadal, że ta młoda pisarka może jeszcze pokazać wielu, którzy od lat są na scenie, co to znaczy kawał dobrej literatury. Życzę jej z całego serca powodzenia, licząc, że w kolejnej publikacji subtelność i magię, którą zachłysnęłam się podczas lektury „Inframundo”.


Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res, za co serdecznie dziękuję ;)

*Cytaty pochodzą z książki „Bliżej dalej”, kolejno ze stron: 89, 67, 90, 15, 43

niedziela, 2 listopada 2014

Meme podsumowuje - PAŹDZIERNIK 2014

Październik był dla mnie miesiącem, w którym mam wrażenie, że naprzemiennie czytałam lektury na studia, pisałam, dojeżdżałam (często solidnie przepełnionym) pociągiem i spałam. Kiedy tylko udało mi się złapać chwilę dłużej w domu, zaraz starałam się odpocząć. Dlatego też strasznie was przepraszam, że nie było mnie tutaj z Wami. Przepraszam też za niedopełnione obietnice bo takie zapewne były. Kiedy tylko uda mi się spokojnie usiąść do laptopa, będę tutaj zaglądać z dwa, trzy razy w tygodniu.

Wśród październikowych lektur znalazły się trzy pełne pozycje, o których koniecznie muszę wspomnieć. Pierwszą książką, którą skończyłam w miesiącu inauguracji studenckiej było „Sto imion” Ceceli Ahern. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem tej powieści, której pomysł może stanowić dalsze inspiracje dla wszystkich piszących – czy do szuflady, czy na księgarniane półki. Między artykułami, utworami poetyckimi i zbiorami poezji czy pieśni średniowiecznej bądź wstępami do nich udało mi się przeczytać październikowy zakup – publikację Pameli Ribon pt. „Twoja kolej”. W tym przypadku zaciekawił mnie rys fabularny, jaki przedstawili czytelnikom wydawcy na okładce. Ogromnie zaintrygowana rozpoczęłam czytanie, by razem z bohaterami śmiać się i płakać. W całości udało mi się też przeczytać „Kronikę polską”. Choć była to lektura na zajęcia, charakterystyczny język twórcy bardzo mnie wciągnął, umilając czytanie.

Listopad to miesiąc niezwykle melancholijny. Uroczystość Wszystkich Świętych i szaruga za oknem zdecydowanie sprawiają, że życie staje w miejscu, a do głowy przychodzą najdziwniejsze przemyślenia. Jest to też czas uporczywych katarów i wiecznie zimnych dłoni (jeśli nie nosi się rękawiczek). Dla mnie będzie to okres intensywnej lektury pozycji na zajęcia i mam nadzieję – książek dla przyjemności. Chcę w tym miesiącu też popisać trochę dla siebie, trochę dla was. Trzy recenzje udało mi się ukończyć dziś. Ustaliłam ich publikację, gdyż wracając ostatnim pociągiem, trudno od razu po powrocie nie położyć się po prostu do łóżka :)