Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Poznań. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Poznań. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 9 listopada 2015

No to... GRANDA!

A przy wejściu...
Kiedy przypadkowo natknęłam się na informację o organizowanym Festiwalu Kryminału w Poznaniu, oniemiałam z zachwytu. Eta świadkiem, że zaczęłam nie tylko planowanie pokaźnych zakupów, ale również z ogromnym napięciem wyczekiwałam zdjęć, postów i programu. Podczas gdy organizatorzy z dnia na dzień uchylali rąbek tajemnicy, ja nie mogłam przestać uśmiechać się.

Planowałam uczestniczyć we wszystkich spotkaniach, zrobić masę zdjęć, zdobyć kilka autografów i przeprowadzić niepowtarzalne rozmowy. Tymczasem, na kilka dni przed festiwalem otrzymałam mail z wiadomością o zakwalifikowaniu się na warsztaty pisarskie. Te, organizowane w ramach poznańskiego święta, choć uniemożliwiły mi uczestnictwo w wielu spotkaniach, okazały się nie lada gratką. Jak było? Kto poprowadził moją grupę? O tym, innych szczegółach i kilku chwilach na hali dworca opowiem poniżej :)

niedziela, 22 marca 2015

Magdalena Kawka "Rzeka zimna"

 
Wydawnictwo SOL
Warszawa 2011, 320 s.
Ocena: 7/10 Dobra 

Zimowe krajobrazy zwykle zapierają dech w piersiach. Natura, zwłaszcza na wsi bądź niewielkiej mieścinie, okryta białym puchem wydaje się tak niewinna, jakby nigdy wcześniej nie została dotknięta ręką człowieka. Nawet domy, na których dachach zalega ciężki śnieg, wydają się częścią, dopełniającą pełnie ujmującego prostotą widoku. Mimowolny spokój ogarnia ciało i ducha, zapewniając poczucie bezpieczeństwa w tej nieco bajkowej krainie. Tylko czy Grzmoty są częścią optymistycznej opowiastki?

Pisarkę, która lata temu zapuściła swoje korzenie w Poznaniu, rozpoczynając tutaj studia na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, nie mogłam chociażby nie kojarzyć. Byłam ogromnie ciekawa twórczości kobiety, która imała się tak różnych zajęć. Była w końcu kwiaciarką, dziennikarką i urzędnikiem, a to zgoła nietypowe połączenie. Doświadczona, że z najbardziej zaskakujących profesji wyrasta ogromny życiowy bagaż, z ciekawością przejrzałam publikacje Magdaleny Kawki, obiecując sobie, że wkrótce chwycę za choćby jedną. Moje "wkrótce" jednak znacznie się oddaliło.

Małgorzata Zawiastowska - znana pisarka, która nie może opędzić się od natrętnych dziennikarzy, postanawia przenieść się do Grzmotów, by tam pracować nad nową powieścią. Kiedy jednak zbliża się termin ustalony z wydawcą, kobieta jakby "rozpłynęła się w powietrzu". Laptop na biurku, rzeczy osobiste, a nawet telefon - wszystko to znajduje Tamara w całkowicie pustym domu matki. Gdzie jest? Co się stało? Czy możliwe, że wyszła i nie wróciła? A może została porwana? - mnogość pytań nie ułatwia, a próba poszukiwań kieruje do sprawy, której rozwikłanie zostało porzucone w połowie... 

"Ludzie przeminęli, odeszli w zapomnienie razem ze swoimi planami i marzeniami, a pozostały po nich banalne krzesła, komody [...]"* 

"Rzeka zimna"...
Kawka to jedna z pisarek, na której prozę miałam ogromną ochotę. Oddając tabun lektur i wypożyczając kolejne, natknęłam się powieść, której okładka swoją prostotą przykuwała wzrok. Szybko przeczytałam opis z tyłu okładki i spojrzałam na hipnotyzujące zdjęcie autorki. Do domu wróciłam z dwoma nadprogramowymi publikacjami "na później", w tym właśnie z "Rzeką zimną", która intrygowała tajemniczością kolejnych szczegółów: tytułem, nietypową historią i bohaterami.

Początek, przedstawienie francuskiej rzeczywistości Tamary i jej życia z dala od Polski, został bardzo dokładnie przemyślany. Kawka umiejętnie pokazuje nam codzienność kobiety, rodzinę jej męża i kwiaciarnie, która prowadzi. Każdy z tych elementów buduje jej osobowość i wizerunek kobiety przedsiębiorczej i kochanej. Tamara jednak nie do końca potrafi tworzyć z mężem - Cyrylem - rodzinę. Jej obawy są silniejsze od posiadania potomstwa. Dlaczego? Pozornie nie mamy szansy się dowiedzieć, gdyż kobieta po telefonie Weroniki - przyjaciółki matki - wyjeżdża, po latach wracając do Polski.

Akcja powieści toczyła się w zmiennym tempie. Niekiedy brak postępów w śledztwie Tamary, wydawać by się mógł irytujący, ale takim nie jest. Wtedy bowiem wkraczamy w klimat gawędy snutej przez narratora obserwującego wszystko z boku. Kiedy popadamy w ten nieco sielankowy i zimowy klimat, naraz wydarzenia zaczynają następować po sobie w zdumiewająco szybkim tempie. Nie ma ani chwili na oddech, porzucenie książki, herbatę. W momencie kiedy prędkość opowiadanej historii zostaje niemalże potrojona, trudno rozstać się z bohaterami, którzy znajdują się co raz bliżej rozwiązania zawiłości życia w Grzmotach.

Relacja matka - córka, która rysuje się nieco poza bieżącymi wydarzeniami, pozostawia ogromny oddźwięk. W zachowaniu Tamary początkowo wyczuwamy ogromną niepewności - kobieta nie jest pewna, czy jest właściwą osobą, by szukać matki, z którą nie miała dobrego kontaktu. Nie zna jej przyzwyczajeń i przyjaciół, a już w zupełności - jej życia w Grzmotach. Jest bezradna. Mimo to, jakaś część w niej postanawia się przełamać i nie przerywać poszukiwań matki, która, jak się później okazuje, była w różnych relacjach z mieszkańcami miasteczka. 

"Od pierwszego spotkania wyczuwała, że Tamara nie należy do najbardziej spontanicznych osób na świecie i potrzebuje dużo czasu, żeby się otworzyć i obdarzyć kogoś zaufaniem. Bardzo w tym wszystkim przypominała swoją mamę, choć z całych sił robiła, co mogła, żeby nie być do niej podobną."*

Ciekawym ogniwem w amatorskim śledztwie Tamary jest Weronika. Muszę przyznać, że początkowo podchodziłam do tej bohaterki dość nieufnie, jednak ta kobieta po przejściach emanuje ogromnym spokojem i życiową mądrością, mimo swojego niewyparzonego języka. Czułam, że z dnia na dzień stała się przyjaciółką nie tylko zaginionej Małgorzaty, ale i głównej bohaterki. Ich relacja, czasem nabierała kolorytu zwykłego koleżeństwa, ale miałam poniekąd wrażenie, że Weronika jest swoistą opiekunką Tamary. Bardzo ją polubiłam.

Egzemplarz z biblioteki czytany inaczej :)
Wybuchowa mieszanka, jaką są mieszkańcy Grzmotów została stworzona w sposób godny podziwu. Magdalena Kawka bezproblemowo poradziła sobie ze stworzeniem zamkniętej społeczności, w której każdy niemal wszystko o sobie wie, ale nikt nic nie chce mówić. Z zafascynowaniem śledziłam, jak kolejno były odkrywane karty, jak bohaterzy byli demaskowani przy pomocy kota - Bufeta, sąsiadki - Pani Agady i Elizy i Pawła Bogusza.

Zaletą powieści jest niewątpliwie fakt, że Grzmoty nie stanowią jednej z miejscowości, w której panuje wszędobylska sielskość i radość. Pisarka śmiało pokazuje życie bohaterów, którzy codziennie muszą zastanawiać się, czy będą mieli co włożyć do garnka. Jednocześnie nie zapomina, że i w nich obecne jest przeświadczenie, by czynić to, co jest najlepsze dla dziecka, nie dla nich. Kawka, pokazując moc miłości rodzicielskiej, podpowiada, że i ta może balansować na niebezpiecznej krawędzi.

Nie mogę oczywiście pominąć szalenie ciekawej przestrogi przekazywanej sobie przez sąsiadów. Duch myśliwego, który ze strzelbą na ramieniu i krążącym wokół niego psem przechadzał się torami, na których przed laty zginął... - to było dopiero coś! Sama najchętniej przyglądałabym się rzeczywistości za oknem z Tamarą, gdybym tylko mogła. Zjawa, która niekiedy traciła przymioty mary materializując się pod postacią jednego z sąsiadów idealnie dopełniała bajowy i czarodziejski klimat, który Kawka zgotowała w niewielkiej miejscowości pod Szczecinem. 

"Podobno jak człowieka śmierć zaskoczy niespodzianie, to dusza do nieba trafić nie może i błąka się po ziemi, nie wiedząc, że już do żywych nie przynależy."* 

Poznańska pisarka odważnie wprowadza kolejne wątki do powieści. Mimo ich dość sporej liczby, czytelnik nie gubi się, a nawet wręcz przeciwnie - bez problemu porusza się między mieszkańcami Grzmotów, samodzielnie próbując dopasować elementy układanki. Części udało mi się domyślić, ale wiele mnie zaskoczyło. Jedne, co trudno było mi odgadnąć to tytuł. Przez większą część książki wydawał się niedopasowany do treści lektury. Dopiero zakończenie nieco rozjaśniło jego pochodzenie. W moim zamyśle tytułowa "Rzeka zimna" stała się przyczyną całych wydarzeń - nieświadomym poruszycielem.

Magdalena Kawka pokazuje, że swojskim klimatem, jego zagadkowością i tajemniczością można czarować nawet w polskich realiach. Nie potrzebne są rozległe lasy, sekretne miejsca i nierealne krainy, by stworzyć iluzje pięknie przekazywanej gawędy rozgrywającej się we współczesnym świecie. Mimo nagromadzenia wątków obyczajowych, splątania ich z kryminalnymi, zakończyłam lekturę, nie kończącą się do końca happy endem, z uśmiechem na ustach. Ogromnie zachęcam do zapoznania się z prozą tej polskiej pisarki - to kawał, od początku, do końca przemyślanej, literatury :)

Cytaty pochodzą z książki Magdaleny Kawki pt. "Rzeka zimna", kolejno ze stron: 11, 206, 87.
 

niedziela, 18 stycznia 2015

Joanna Jodełka „Polichromia”


Wydawnictwo TimeMachine
Poznań 2009, 304 s.
Ocena: 7/10 Dobra

Morderstwo czasem zostaje misternie zaplanowane, częściej jednak jest wynikiem chwilowego impulsu. W tym drugim przypadku zwykle trudno osądzić, dlaczego dokonano przestępstwa. Niekiedy sam „wykonawca” nie do końca rozumie irracjonalność bądź błahość własnych motywów. Kiedy rozgrywa się pierwszy wariant, nawet śledczym trudno jest wniknąć w psychikę mordercy, który niejednokrotnie swoim postępowaniem odpowiada na to, co wydarzyło się w przeszłości. Obraz codzienności na tyle jednak zatarł przeszłość, że trudno odnaleźć w dwóch zbrodniach wzajemne powiązania...

Joanna Jodełka to laureatka nagrody Wielkiego Kalibru. To właśnie za kryminał „Polichromia” otrzymała te prestiżowe wyróżnienie. Gdy inspiracją dla pisarza jest to, co kocha, trudno by dzieło nie okazało się sukcesem. W końcu codziennie obserwując architekturę i sztukę, można odkryć w niej pole do snucia w wyobraźni zaskakujących opowieści. A że od myśli do stworzenia powieści nie jest daleko, czytelnicy mają od 2009 roku szansę zatracić się na chwilę w znanych dziełach sztuki, widzianych okiem poznańskiej pisarki.

W spokojnej dzielnicy Poznania zostaje odnalezione ciało starszego mężczyzny. Antoniusz Mikulski mieszkał sam po śmierci żony, jego syn mieszkał za granicą, a i znajomi i przyjaciele (których można by policzyć na placach jednej ręki) niezbyt często odwiedzali konserwatora zabytków. Nic też nie wskazuje, by zginął w wyniku rabunku. Wszystko wygląda na „nieruszone” prócz właściciela willi, ułożonego na posadzce w nienaturalnej pozycji. Dopiero, kiedy zaczynamy przyglądać się bliżej, okazuje się, że nawet czerwony materiał z łacińską(!) sentencją ma wielkie znaczenie...

Wiele dobrego słyszałam o kryminalnym obliczu prozy Jodełki od koleżanki, mimo to najpierw w moje ręce wpadła powieść młodzieżowa, która wyszła spod pióra poznańskiej pisarki. W opowieści zatytułowanej „ARS Dragonia” były elementy, które bardzo mi się spodobały, ale i takie, które zawiodły. Szybko więc postanowiłam wypożyczyć wychwalaną „Polichromię”, by przeczytać ją po jakże długim czasie oczekiwania.

Debiutancka powieść Joanny Jodełki to gra szczegółów. Zarówno tych, które znamienne są dla śledztwa, jak i takich, które niezbędne są dla zadowolenia z lektury czytelnika. Choć kryminały często czytamy szybko, nie zastanawiając się nad sensem poszczególnych zdań, w przypadku publikacji Jodełki musimy uważnie obserwować każde kolejno składane słowa i zdania, które w jakiś sposób prowadzą do wysnucia odważnych wniosków i zauważenia minimalnych w swym rozmiarze dowodów.

Kiedy łacina jest wszędzie...
„[...] zawsze trzeba zaczynać od najprostszej diagnozy, dopiero potem szukać ciekawych przypadków. Ciekawy przypadek to pokusa, a prawda jest często bardzo banalna.”* 

Początkowo, widząc tylu wymienionych bohaterów na początku rozdziału, pomyślałam, iż trudno będzie swobodnie poruszać się między kolejnymi nazwiskami, które zwykle trudno zapamiętać i szybko ulatują z głowy. Kiedy powieść w miarę nikła z przewracanymi stronami, czytelnik dochodzi do wniosku, że trudno tutaj o kimś zapomnieć, kogoś pomylić. Każda z postaci, a zwłaszcza współpracownicy Bartola (ach, jakże polubiłam tajemniczego Lentza!), została na tyle skonkretyzowana przez autorkę, że zaraz po pojawieniu się imienia, w głowie pojawiał się konkretny obraz. Co najważniejsze – w bohaterach nie zabrakło realizmu, który pozwalał wierzyć, że historia ta może wydarzyć się w rzeczywistości.

„Dbał o pogodny wyraz twarzy tak, jak ludzie dbają o zęby – systematycznie i do znudzenia. Przyzwyczajał i trenował ją, nie chciał zostawić wolnej ręki czasowi, za wiele mógł wyjawić i za bardzo przeszkadzać, Genom nie chciał i nie mógł zaufać. Śmiał się więc często i lekko. W oczach kobiet – rozbrajająco.”*

Polubiłam na swój sposób Macieja Bartola, choć był dość dziwnym mężczyzną. Czasem irytujący, niekiedy tak zwyczajny i nieroztropny jak większość ludzi, że stawał się bliższy czytelnikowi. Mi zaimponował jednak swoim uporem, który nie pozwolił mu porzucić zupełnie niepozornych i na pierwszy rzut oka niezwiązanych ze sprawą, poszlak. Jak dla trzydziestoparolatka nie było godnym pochwalenia jego przywiązanie do matki, ale przywiązanie do rodzicielki było częścią wspaniale zbudowanej kreacji postaci. Aż szkoda, że po ponad trzystu stronach musieliśmy pożegnać się z tym charakterystycznym policjantem.

„Gołąbki były takie jak zawsze, przynosiły ze sobą ten niepowtarzany smak błogości i bezpieczeństwa, i mimo niezwyczajnych okoliczności, mimo tych ciągłych ostatnio utarczek, smakowały tak samo – spokojem, niezmiennością, domem i czymś jeszcze, czego nie da się określić słowami.”*

Jednak to nie on – główny bohater – zasłużył moim zdaniem na postać najbardziej silną osobowością, jak przystało na śledczego. Moje serce skradła Daniela. Z całym tym swoim uporem, nadopiekuńczością i genialnym poczuciem humoru często, a może nawet zbyt często kradła sympatię czytającego i odwracała uwagę do bezbarwnego przy niej syna. Kiedy do głosu dochodziła Pani Bartol, do głosu podsuwała się myśl, że kobieta zdecydowanie żyje, a nawet myśli za siebie i syna nie tylko w świecie wykreowanym piórem Jodełki, ale i w kolejnych etapach śledztwa.

Obok Danieli, także Magda Walichnowska stanowiła niemalże jedną z komórek umysłu Bartola. Bez niej, jak i bez matki Maciej zdecydowanie nie doszedł by do sedna sprawy. Muszę powiedzieć, że gdyby nie napęd akcji, jaki stanowiło wprowadzenie wypowiedzi tłumaczki, „Polichromia” nie byłaby tak barwną opowieścią, a główny bohater zdecydowanie stanowiłby o fiasku opowieści. Po lekturze muszę stwierdzić, że dobrze, iż są kobiety, bo jak mężczyźni byliby w stanie bez nich żyć...

Genialnym jest fakt, iż autorka jako trzon opowieści wybrała dobrze znany sobie motyw. Czytając kolejne opisy „ułożenia” ofiar po dokonanym morderstwie z zafascynowaniem starałam się wyobrazić sobie te sceny w głowie. Już przy Mikulskim byłam pewna, że w jednostajności skrupulatnie dopracowanego aktu nie ma przypadkowości. Trudno było mi dokleić znane malowidło do przedstawianej sytuacji. Kiedy prawda wyszła na jaw, moje uznanie do Jodełki tylko wzrosło!

... nie tylko na zajęciach.
Joanna Jodełka zdecydowanie jest mistrzem budowania napięcia. Z każdym „aktem” opowieści czytelnik wysnuwa nowe koncepcje, próbuje odkryć prawdę na własną rękę. Pisarka nie pozostawia jednak wielkiego pola popisu dla nas, skutecznie dozując znamienne dla opowieści fakty. Kiedy wydaje się, że rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki, autorka pokazuje, że zbędne są wybujałe fantazje i skomplikowane schematy. Gdy rozwiązanie zostaje wprost podane czytelnikowi na tacy, zadziwia konsekwencja i misterność w budowaniu akcji.

Język, choć często zachwycający swoją surowością, a jednocześnie prostotą, nie był wyzbyty pomyłek. Najbardziej bolały powtórzenia, których straszliwie nie lubię w prozie. Mimo to współgrająca powaga wiążąca się z obcowaniem ze sztuką i ubarwienia tekstu humorem, nie pozwalały stracić wiary w kunszt literacki Jodełki. Ta kobieta potrafi tworzyć wspaniałe intrygi bez zbędnego bajkopisarstwa. Kryminał to forma, w której umiejętności, jakimi dysponuje poznańska pisarka, ukazują się w pełnej krasie :)

„Nieważne, jaką życie dało nam rolę do odegrania – czasami nie my o tym decydujemy – i z tym nie ma co walczyć, ani się spierać, ale ważne, albo nawet najważniejsze, jest to, żeby tę rolę odegrać dobrze.”*

Dawno nie czytałam powieść, w której wszystko byłoby tak dopracowane. Dlatego też nie mogę nie polecić pozycji, której autor włożył wiele pracy w jej tworzenie. Ta książka z pewnością różni się od innych, należących do tego gatunku. Jednak odmienność nie oznacza, że coś jest złe i niegodne uwagi. Szczerze zachęcam do lektury, byście sami rozstrzygnęli po czyjej stronie leży wina, a kto został ukarany.

Cytaty pochodzą z książki „Polichromia”, kolejno ze stron: 52, 41, 110, 280.

PS. Zaczynam przygotowania do pierwszych zaliczeń, ale postaram się umilić Wam tą drugą połowę stycznia. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, pojawią się wkrótce nie tylko recenzje (zaległe i bieżące), ale też stosów kilka oraz inne ciekawe posty :)

niedziela, 24 sierpnia 2014

[156] Joanna Jodełka „Ars Dragonia”


Wyd. Egmont,
Warszawa 2014, 280 str. + ilustracje
Ocena: 6/10 Niezła

Kto choć raz nie poświęcił chociażby minuty, by zapatrzeć się niesamowite sztukaterie zdobiące budynki sprzed lat? Kto nigdy nie zastanawiał się co przedstawiają i skąd artysta czerpał inspiracje? Nie tylko w Poznaniu, od którego moja miejscowość jest oddalona o niecałe trzydzieści kilometrów i w którym rozgrywa się akcja powieści, znajdują się piękne zdobione kamienice, zachwycające nie zarówno osoby po czubek nosa siedzące w architekturze i sztuce, ale również najzwyklejszych turystów, którzy z kraju i ze świata przyjeżdżają podziwiać zaskakujące płaskorzeźby. Nikt jednak nie dopuszczał do myśl, że kiedyś te dziwne stwory mogły by ożyć...

Kiedy poznałam zdobywczynie Nagrody Wielkiego Kalibru, gdy zaczynałam czytać o jej książkach, niezwykle zaciekawiło mnie to, iż jest absolwentką historii sztuki na poznański UAM- ie. Pani Jodełka zadebiutowała powieścią „Polichromia” (z którą koniecznie muszę się w końcu zapoznać). To właśnie za wyżej wspomnianą powieść otrzymała prestiżową nagrodę dla najlepszego kryminału 2009 roku. Z kolejnym latami i zmieniającymi się jak w kalejdoskopie miesiącami pisarka wydała kolejne dwie książki, które spotkały się z zaciekawieniem wielu polskich książkoholików. W 2014 roku Pani Joanna postanowiła zmierzyć się z prozą młodzieżową, czego owocem jest „Ars Dragonia”.

Szesnastoletni Sebastian Pitt niespodziewanie otrzymuje wiadomość, wg której ma jak najszybciej przyjechać do Poznania na pogrzeb dziadka. Chłopak, nieco zaskoczony obrotem spraw, wraca do Polski i do ojca, z którym od dawna nie tylko nie miał kontaktu, ale i ich relacje nie były dotąd zbyt ciepłe. Po przyjeździe okazuje się, że nie tylko jest niemile widzianym gościem, ale także nikt nie spodziewał się jego obecności tutaj. Dopiero kiedy poznaje Lunę, Poznań zaczyna mu się bardziej podobać. Tylko, co tak naprawdę tutaj się dzieje? Kim jest wuj Oskar? Jaką tajemnicę skrywa? Dlaczego dziadek zginą? Czemu ojciec pragnie jedynie jego wyjazdu? Znaki zapytania się mnożą, a urokliwe okolice okazują się co raz bardziej niebezpieczne, a stwory z poznańskich kamienic okazują się nie tak stateczne i kruche, jakby się wydawało...

„Wszystko się dzieje tu i teraz i TAM! ONI posiedli moc przenoszenia się do innych rzeczywistości!”*

Pani Joanna Jodełka to niezwykle sympatyczna kobieta, która wie czego chce. Kiedy tylko raz czytelnik na nią spojrzy, ma świadomość, iż to pisarka w stu procentach, która nie szczędzi czasu na wymyślanie co raz to ciekawszych kryminalnych zagadek. Niewielu spodziewało by się, że poznańska pisarka może postawić na inny gatunek niżeli ten, który wpadłszy pod jej ostre pióro, gwarantował sukces lektury. Na dodatek czy autorka, która dotąd tworzyła w większej części prozę dla dorosłych” może się właściwie odnaleźć w literaturze młodzieżowej?

Niesamowite wnętrze książki...
Chwytając za tą publikację, dość pochopnie i bez namysłu w bibliotece, byłam niezwykle zaintrygowana faktem, iż ktoś w końcu sięgnął do sztuki, którą uwielbiam. Spoglądając na okładkę byłam niesamowicie zafrapowana jej magią, tajemniczością i pięknem starej kamienicy – jednej z wielu, które można dostrzec wśród zabudowań zdobiących polskie miasta. Wiele takich budynków z uwielbieniem oglądałam, gdy mogłam niespiesznie jechać przez Poznań tramwajem i dość pospiesznie chowałam te niezwykłe obrazy w pamięci, gdy przemierzałam ulice z przyjaciółką. Pobieżnie przeglądając książkę zauważyłam odręczne rysunki i już się nie wahałam – postanowiłam rozpocząć przygodę z prozą Pani Jodełki zupełnie od końca...

Jeszcze przed lekturą natrafiłam na magiczny wywiad z Panią Joanną umieszczony w sieci. Rozmowa dotyczyła „Ars Dragonii”, a odpowiedzi na pytania i kolejno rysowane przez pisarkę scenerie były pełne magii. Cały filmik sprawił, że jeszcze bardziej nabrałam ochoty na to, by odkryć życie w sztukateriach poznańskich kamienic. Podekscytowana opowieściami roztaczanymi przez pisarkę nie mogłam się doczekać, kiedy wyruszę w podróż po Poznaniu razem z Sebastianem Pittem. Jak się później okazało – równie obca i nierozeznana w ternie.

„Miał wrażenie, że to, co porządkuje sobie w myślach i co zaczyna już tworzyć sensowną całość, po chwili się rozpada i trzeba na nowo ustawiać klocki tej układanki. Klocki te same, tylko układanka inna.”*

Muszę przyznać, że początkowo bardzo trudno było mi wejść w świat wykreowany przez poznańską pisarkę. Wszystko wydawało się strasznie niezrozumiałe, fragmenty urywały się w takim miejscu, że opisywana rzeczywistość była jeszcze bardziej niejasna. Poznań w „Ars Dragonii”, tak jak i sama książka, od początku wydawał się bardzo dziwnym i nieznanym mi miastem, choć bywam tam bardzo często. Bobasy w tramwaju, którego nikt nie widzi, kochankowie na dwóch głowach – zdezorientowanie sięga zenitu nie tylko w przypadku czytającego, ale i młodego Pitta. Przez pierwsze sto stron czytelnik czuje się niczym Sebastian – zagubiony w miejscu, którego zupełnie nie zna i które nie chce przed nim odkryć swoich tajemnic, choć usilnie zaglądamy razem z bohaterem w najbardziej zaskakujące swoim istnieniem miejsca. Piekielnie męczyłam się z lekturą. Myślałam już, że nie odnajdę lekkości, choć zafascynowania sztuką, którego tak pragnęłam, było mnóstwo. Wszystko jednak zaczęło się rozjaśniać i zaczęłam przymykać oko na początek, który wydał mi się irracjonalnym, ale ciekawym pomysłem na wprowadzenie czytelnika w opowieść.

Niezwykle dokładnie pisarka podeszła do kreacji bohaterów. Szczególnie podoba mi się jak zarysowała główną postać – Sebastiana i jego ojca – Roberta. Pani Jodełka nie skupiała się specjalnie na wyglądzie zewnętrznym, lecz postawiła na portret psychologiczny. Każda emocja, nękająca zmysły niepokojąca myśl, była opisywana nie w sposób bezpośredni, lecz wyraźnie jednoznaczny i wprawiający w podziw dla czytającego. Kolejne poruszenie w duszy ojca i syna pozwalało na to, bym nie odłożyła książki, ciekawa jak wszystko się rozegra.

„-Robercie, pamiętaj – powtórzyła raz jeszcze, patrząc mu prosto w oczy. Jej głos otaczał go ze wszystkich stron. - Nie jest najgorsze to, co się zdarzy. Najgorszy jest strach. Strach przed tym, co się może zdarzyć! Strach zabija.”*

W moim odczuciu największym błędem podczas tworzenia książki było umieszczenie map na końcu publikacji. Gdyby znajdowały się one zaraz po pierwszym wspomnieniu o konkretnym miejscu, zdecydowanie bardziej działało by to na wyobraźnie czytelnika i ułatwiało odbiór tekstu. Kiedy są one zaraz za ostatnimi stronami powieści, po prostu zapominamy, by zerknąć na nie w odpowiednim momencie, a tekst staje się nieprzeniknioną tajemnicą i jedynie wytworem wyobraźni pisarki. Trudno jest w ten sposób skupić się na treści i w pełni wejść w historię pełną magii i niesamowitego spojrzenia na sztukę, która otacza ludzi każdego dnia.

Zaletą podczas lektury „Ars Dragonii” są, pojawiające się co jakiś czas zapiski z tajnych akt pruskich. Muszę powiedzieć, że byłam zachwycona tym pomysłem. Każdy kolejny fragment rozjaśniał umysł, a opowieść nie z tej ziemi stawała się całkiem zrozumiała. Szkoda jednak, że były one wręcz „wpychane” między kolejne słowa w zdaniu. Znacznie lepiej byłoby, gdyby znajdowały się one po zakończeniu konkretnego akapitu. Kiedy przerywały skupienie nad omawianymi wydarzeniami, działały wręcz na nerwy, zamiast pomagać, co zapewne miały na celu.

„Sebastianie, gdy osobom wyjątkowym, takim jak ty, jest coś przeznaczone od zawsze, uczynią to nawet przez sen (...)”*

Opisy nauki walki z wszechogarniającą magią niezwykle mnie wciągnęły. Czytanie o pokonywaniu kolejnych barier nie tyle zewnętrznych, co znajdujących się we wnętrzu człowieka, sprawiało, że z niezwykłą prędkością przewracałam kolejne strony. Lekcje, które wbrew pozorom nie powinny nas dotyczyć, w końcu przydatne były one jedynie w „magicznym Poznaniu”, były przesycone cennymi wskazówkami dla osób, które pragną spełniać najbardziej nierealne marzenia. Bardzo spodobała mi się ta uniwersalność, którą odnajdywałam w pojedynczych zdaniach zza zamkowych ścian.

„(...) są dwie techniki uczenia ludzi pływania. Powoli, spokojnie, z nadmuchanym kółeczkiem, po kostki w wodzie (…) i druga metoda, szybsza, polegająca na wrzuceniu od razu na głęboką wodę.”*

Całość zaczyna smakować dobrze dopiero, gdy czytelnik skończy czytać ostatnią stronę powieści. Nagle jasne stają się kolejne działania pisarki, dotąd niezrozumiałe, a czasem nawet denerwujące. Po lekturze rzekłabym chętnie „pierwsze koty za płoty”. Choć nie wypadło idealnie, myślę, że „Ars Dragonia” zdecydowanie może trafić w gusta literackie polskiej młodzieży. Zdecydowanie mogę powiedzieć, że magia i pełne tajemnicy kolejne strony są najsilniejszym punktem najnowszej publikacji Pani Jodełki. Patrząc na zapowiadaną kontynuację, liczę, iż kolejna część będzie lepsza, a czytający powieści młodzi ludzie zafascynują się tym, co pozornie zwykłe, ale jakże pięknie.

*Cytaty pochodzą z książki „Ars Dragonia” kolejno ze stron: 220, 43, 217, 119.

piątek, 9 maja 2014

Meme na Salonach, czyli o spotkaniu z Panią Magdaleną Witkiewicz :)

Spotkania autorskie to nie lada gratka dla każdego książkoholika. W swoim dotychczasowym życiu miałam okazję być na paru. Kilka z nich miało miejsce za „mojego blogowego życia”, jednak z braku czasu potraktowałam je trochę po macoszemu. W kwietniu 2013 wspominałam jedynie spotkanie w ramach Wiosennego Pikniku z Książką w pobliskiej bibliotece. Postanowiłam więc wrócić pamięcią i przejrzeć notatki (chyba tylko ja zabieram na takie wydarzenie notatnik) i opowiedzieć Wam o marcowym spotkaniu z niezwykłą gdańszczanką w ramach nowego cyklu: Meme na Salonach.

22 marca, w tydzień po akcji „PrzyTARGaj KSIĄŻKI” na poznańskim Zamku, a w dzień meczu Lech Poznań - Lechia Gdańsk (podróżowałam nawet z kibicami przeciwnej drużyny) postanowiłam wybrać się na spotkanie z autorką, nad której „Balladą o ciotce Matyldzie” wręcz rozpływałam się. Choć podróż wymagała ode mnie zmysłu logistycznego (tramwaje i tak mnie „pokonały”), nie wahałam się ani chwili. Nawet kiedy dotarłam do Galerii Malta dwie godziny przed czasem, nie mając żadnych innych spraw w pobliżu w zanadrzu.

Byłam pierwszą osobą, która pojawiła się na spotkaniu „na obcej ziemi”, jakim to zwrotem określiła Pani Magda spotkanie w Poznaniu. Ten optymistyczny akcent i ogromny uśmiech zapowiadał ciekawe popołudnie. Do rozpoczęcia zebrało się jeszcze kilka osób, inni dołączyli do nas w trakcie. Znalazły się także osoby, które przypadkowo trafiły na spotkanie i przysłuchując się pełnej pozytywnych emocji kobiecie, z zaciekawieniem podeszły bliżej.

Książka z autografem i zdjęcie z Panią Magdą
Podczas wydarzenia toczyły się oczywiście rozmowy o „Pensjonacie marzeń” i „Szkole Żon”, o których wtedy za dużego pojęcia nie miałam. Autorka opowiadała o pisaniu pierwszego w swojej karierze erotyku i o tym, że tworząc taką pozycję „wszystko wolno, nawet w ciążę można zajść”. Pani Magda wspominała także o tworzeniu książki, niezbędnej systematyczności w pisaniu i zaciekawieniu czytelnika już w pierwszych pięćdziesięciu stronach. Było trochę o jej pierwszej pozycji i drodze do sukcesu, a także powieściach, które przyjdzie jej w najbliższym czasie ukończyć, napisać, wydać. Pani Witkiewicz mówiła również o tłumaczeniu jej książek, czyli o tym jak jej "dzieci" ruszyły w świat. Nie zabrakło też dawki śmiechu przy opowiadanych przez pisarkę historyjkach, które na długo pozostaną w miej pamięci.

Dawno nie wyszłam tak zadowolona z księgarni, bo właśnie w Matrasie odbywało się spotkanie. Nie zabrakło oczywiście książki opatrzonej autografem i schowanej do torby oraz zdjęcia z autorką (na którym skądinąd wyszłam dość niemrawo). Po fakcie dochodzę do wniosku, że w odczuciu Pań z wydawnictwa, samej Autorki czy innych osób będących na spotkaniu musiałam wyglądać dość dziwnie, skrzętnie notując co po niektóre słowa pisarki. Jednak nie żałuję tego - „złapałam” kilka ciekawych zdań stanowiących motywację i poprawiających humor, kiedy tak pochmurny dzień za oknem jak dziś.