poniedziałek, 30 czerwca 2014

Meme podsumowuje - CZERWIEC 2014

Czerwiec, nie oszukując się, był miesiącem ogromnego stresu. Myślę, że moje gadanie „nie zdam” dawało się we znaki całej rodzinie, a słowo „Wesele” było powodem nerwów mojej przyjaciółki Ety. Wyłączeniu myśli zdecydowanie pomagała literatura, mniejsze oraz większe podróże i od dawien dawna wyczekiwany przeze mnie Mundial 2014. Nowi ludzi, rozmowy i przyroda działały kojąco na moje zmysły. 27 czerwca okazało się, że zdałam (!!!), a Pan vice-dyrektor wydając mi wyniki pogratulował matematyki, bo przecież dla wielu humanistów okazała się ona zmorą...

Czerwcowe czytanie zaczęłam „Żółtą sukienką”, od której z kolejnymi stronami nie mogłam się oderwać, a jej recenzję pisałam niezwykle emocjonalnie – część fragmentów powstała w trakcie lektury. Z radością zaczytywałam się w „Słodkich snów, Anno”, kiedy tylko otworzyłam paczkę, którą jak zwykle listonosz przyniósł mi z wielkim uśmiechem. Nie mogłam przestać przewracać kolejnych stron, odkrywać kolejnych tajemnic.. Ach, ta publikacja jest... niezwykła. W połowie czerwca wyruszyłam w podróż do wuja. Odkrywałam malownicze okolice Chodzieży, wsłuchiwałam się w ulubione melodie zespołu Natanael, podziwiałam niezwykle zapadające w pamięć obrazy Tytusa oraz rozmawiałam i miło spędzałam czas (także oglądając mecze!) z niezwykle wartościowymi ludźmi, z którymi mogłam dyskutować na przeróżne tematy od literatury, przez kino, kabarety i muzykę, po malarstwo. W torbę zapakowałam dwie książki „Dom nad smutnym jeziorem” i „Szansę na życie”, których nie skończyłam podczas pobytu, ale stanowiły znaczną cześć mojego czerwcowego czytania (pozostało mi jeszcze kilkadziesiąt stron). Po powrocie i Bożym Ciele czekała mnie lektura poruszającej powieści „Drzewo migdałowe”, którą przedstawię Wam jeszcze w tym tygodniu.

Kiedy myślę o lipcu, zdecydowanie spoglądam na „Natalii 5” Olgi Rudnickiej i „ARS Dragonia” Joanny Jodełki, które wypożyczyłam w zeszłym tygodniu z biblioteki, w dzień przed największą atrakcją Dni Obornik (przynajmniej dla mnie) – koncertem happysadu. Było przegenialnie ;) Co nieco napisałam o nim na stronie mojej miejscowości, na którą serdecznie Was zapraszam (choć jeszcze nie wszystko wygląda idealnie) ;) Prócz tych dwóch powieści czekają mnie książki z moich półek. Na co w tym miesiącu pragnę zwrócić swoja szczególną uwagę, pokażę Wam, prezentując w pierwszych dniach lipca niewielki stos. Tymczasem zabieram się za ostatnie strony do przeczytania w czerwcu ;)

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Meme na Salonach, czyli spotkanie z Panią Joanną Opiat-Bojarską :)

Plakat pochodzi ze strony FB Galerii
 
Nie wiem czy tylko dla mnie nie lada gratką jest ten krótki moment, kiedy mogę wysłuchać odpowiedzi na pytania autora czytanej przeze mnie powieści. Uwielbiam spotkania autorskie za niebywały klimat, z którym dotąd miałam do czynienia, za ciepło bijące od pisarza, wokół którego zgromadziły się rzesze czytelników i czytelniczek.

Z obrazem ostatniego spotkania z Panią Joanną w Bibliotece Miejskiej w pobliskich Obornikach Wielkopolskich, wybrałam się na wydarzenie organizowane w Galerii Panorama w Poznaniu. Autobus, pociąg i tramwaj oraz dwie godziny w zapasie idealnie sprzyjał dokończeniu lektury „Blogostanu”. Jednak tuż przed szesnastą, kiedy to miało zaczynać się spotkanie, zaczęłam się denerwować – żadnych stolików, krzeseł czy foteli, a przede wszystkim nie mogłam także dojrzeć pisarki! Nagle wypatrzyłam znajomą twarz Pani Opiat-Bojarskiej i w końcu miałam pewność, że nie pomyliłam daty/godziny. Mimo to okazało się, że spotkanie, nie będzie wyglądać tak jak zwykle...

Początkowo byłam bardzo, ale to bardzo zawiedziona. W końcu zdecydowałam się podejść do autorki, która siedząc przy stoliku czekała na swoich czytelników, mających okazję chwilę porozmawiać z nią. Po moim „dzień dobry” usłyszałam słowa, które w mig przywróciły mi uśmiech na twarzy: „Dzień dobry. A my się znamy, prawda? Meme? Książki Meme, tak?”. Krótka wymiana zdań, podpis w mojej książce – po chwili odeszłam, a oczekując na pytania od prowadzącego, postanowiłam przeczytać ostatnie strony „Blogostanu”. Nie wytrwałam jednak w oczekiwaniu i po piętnastu minutach ponownie podeszłam do autorki, tym razem już na dłużej.

Nie mam pojęcia jak długo rozmawiałam z Panią Joanną. W pierwszej kolejności pytałam o Sylwię, pomysł na perypetie bohaterki i inne sprawy związane z „Blogostanem”, o którym nasłuchałam się już trochę na spotkaniu w Obornikach. O dziwo – dowiedziałam się wielu nowych faktów :) Potem przyszła kolej na powieści z wątkiem kryminalnym - „Gdzie jesteś, Leno?” i „Słodkich snów, Anno”, na które mam ogromniastą ochotę. W toku rozmowy okazało się, że pisarce wielką przyjemność sprawia pisanie w kryminalnym nurcie, przeplatane wybitnie obyczajowymi fragmentami. Po minutach, w których nasza pogawędka krążyła wokół dwóch, wcześniej wymienionych książek, mam jeszcze większą ochotę na historię Leny (koniecznie muszę sobie sprawić tę książkę) i Anny (jak dobrze, że niedługo pozycja będzie już u mnie!) ;)

Nie poskąpiłam sobie także pytań na temat warszawskich targów, na które się w końcu nie wybrałam (ale sobota upłynęła mi mimo wszystko równie emocjonująco na pierwszym w moim życiu meczu na stadionie Lecha Poznań :D). Kiedy zobaczyłam radość na twarzy Pani Joanny, trochę żałowałam, jednak w mig dowiedziałam się, że w Katowicach jest także klimatycznie, a na krakowskie Targi już ostrzę sobie ząbki.

Na koniec kilka słów o wydawnictwie, które mnie intryguje – Filii i planach literackich poznańskiej autorki. Jednym słowem – mimo że spotkanie nie wyglądało jak zawsze, dawno nie wyszłam tak zadowolona. I znacznie bardziej satysfakcjonująca okazała się rozmowa, a nie podpis upamiętniający to wydarzenie :D

*Post był napisany już jakiś miesiąc temu, zaraz po spotkaniu, jednak przyszło mi trochę poczekać na zdjęcie zrobione obiektywem fotografa Radia Zet Gold. Dlatego dopiero dziś dzielę się tymi emocjami z Wami ;)

niedziela, 15 czerwca 2014

[148] Beata Gołembiowska „Żółta sukienka”


Wyd. Novae Res,
Gdynia 2011, 164 str.
Ocena: 8/10 Bardzo dobra

Demony przeszłości nie raz dopadają ludzi po latach. Nie tyle co rozszarpują ich ciało na strzępy, lecz to właśnie czynią już z niezwykle doświadczoną cierpieniem duszą. Wydawać by się mogło, patrząc na taką osobę, iż zachowuje się jak ktoś, kto postradał zmysły lub myśli jedynie o sobie, ignorując otoczenie. Jest on określany najczęściej mianem wariata i dziwaka, jednak nikt nie ma pojęci o batalii emocji i przeżyć, jaka toczy się w pamięci, rozumie, a przede wszystkim sercu takiego człowieka. Trudno uwolnić się od nękających koszmarów, gdy dobro i zło skrywa się pod symbolem jednej rzeczy – żółtej sukienki...

Pani Beata Gołembiowska to rodowita poznanianka, która w 1989 roku wyemigrowała z rodziną do Kanady i zamieszkała w Montrealu. Kobieta wcześniej, a mianowicie w 1981 roku ukończyła studia na wydziale biologii środowiskowej na poznańskim UAM-ie. Na obczyźnie ukończyła studia fotograficzne, a jej prace były prezentowane na wystawach indywidualnych i zbiorowych nawet w Galerii Muzeum Sztuk Pięknych. Kiedy pracowała jako malarka dekoracyjna, zaczęła pisać. Proza towarzyszyła jej przy tworzeniu tekstów o fotografii, malarstwie i przyrodzie, jak również opowiadań i scenariuszy. Pani Beata ma za sobą debiut w roli reżysera filmu dokumentalnego o polskim ziemiaństwie i arystokracji w Kanadzie. Stworzyła również album temu poświęcony - „W jednej walizce”. W 2011 roku przyszedł czas na jej debit literacki. Obecnie jest na ostatniej prostej ku wydaniu kolejnej książki „Malowanki na szkle”.

Ania to emigrantka, dla której Kanada nie okazała się rajem – nie ma imponującej pracy, nie skończyła studiów, nie odnalazła też miłości. Mieszka „w zbieraninie gratów z Armii Zbawienia”, wychowuje córkę i pracuje jako sprzątaczka. Dopiero gdy zaczyna opiekować się kalekim Paulem i umiera jej matka, przeszłość domaga się rozliczenia. Po dwudziestu latach zmagania się ze wspomnieniami, wraca do Polski, do Krakowa, do miejsc swojego dzieciństwa, nawet tych wiążących się z najbardziej upiornymi wspomnieniami. Spotyka też człowieka, który wyrządził jej największe zło.

Całkiem przypadkowo padło na taką zakładkę :)
Muszę się przyznać, że początkowo trudno czytało mi się książkę. Nie mogłam porządnie do niej przysiąść, co jakiś czas przerzucając tylko kilka pojedynczych stron. Moment, w którym Ania otrzymała sukienkę, a potem krótkie urywki z życia na emigracji – wydawał mi się niekorzystnym taki duży przeskok, zwłaszcza, że czytelnikowi trudno było początkowo połapać się o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Idąc co raz dalej, wydawało mi, że wiem się skąd w Annie ten cały lęk przed światem. Rozum dobrze podpowiadał mi o co może chodzić w tej historii, jednak z każdą stroną jeszcze bardziej chciałam, aby bohaterka rozliczyła się z przeszłością, mając jednocześnie świadomość, że nie jest to zbyt łatwe.

Gdy doszłam do pierwszego opowiadania, poczułam zwątpienie. Jedyną lekturą, w której spotkałam się z opowiadaniem w książce była historia spisana piórem Łukasza A. Zaranka. Łukasz zrobił kawał niezłej roboty, a opowieść była jednym z pozytywnych elementów w odbiorze lektury. Mimo wszystko bałam się tego – wydaje mi się, że umieszczanie „prozy w prozie” jest bardzo trudne, zwłaszcza, że jej niewłaściwością w umiejscowieniu czy przekazie, można zepsuć cały odbiór powieści. Długo zwlekałam z przeczytaniem pierwszego opowiadania Anny, które powierzyła Paulowi. Jednak gdy w końcu przemogłam się, wszystko zaczęło się krystalizować, a karty powoli zaczęto odkrywać...

„Zgadłaś, moja emigracja była ucieczką. I to nie od komunizmu, jak to sobie zawsze ładnie tłumaczyłam. Uciekłam od życia. Tak jak nasza matka, tak jak ojciec. Mama uciekała w religię, ojciec w przeszłość, a ja chciałam zostawić za sobą dzieciństwo. Myślałam naiwnie, że jeśli pojadę w daleki świat, to nic nie będzie przypominać mi o przeszłości. Okazuje się, że każda forma ucieczki od życia jest drogą do utraty szczęścia. (…) postanowiłam już od niczego nie uciekać, akceptować to, co dobre i to, co złe (…).”

Język, jakim pisze Pani Beata i świadomość słowa, którym się posługuje, stoi na najwyższym poziomie. Niezwykle plastyczne opisy przyrody i skojarzeń z ojczyzną pokazują, iż pisarka jest bacznym obserwatorem otaczającego świata. Niektóre być może są nieco rozwlekłe, jednak m.in. malarskie smaczki, sprawiają, że czytelnik mimo tego drobnego defektu się uśmiecha. Chełmoński, Wit Stwosz.. ach ;)

Powrót do Polski pokazuje jak ważne dla człowieka są korzenie. Wyjątkowo nie mam tu na myśli reakcji centralnej postaci, lecz jej córki Julii. Dziewczyna, choć wyjechała z matką będąc kilkuletnim szkrabem, czuje niezwykłą magię i siłę przyciągania od miejsc, które poznaje przechadzając się po krainie dzieciństwa Anny. Chwila, gdy widzi rodzinę, dawniej znaną ze zdjęć też jest niesamowicie wymowna. Pokazuje to, że nasza przynależność do narodu, kraju to nie jedynie wyraz zapisany w paszporcie obok słowa obywatelstwo, ale coś więcej – to, co mamy w sercu i co gra w naszej duszy. Jednocześnie ten ulotny i jakże nieznaczny w oceanie życia moment wskazuje na wartość rodziny – każdy z nas usilnie pragnie odnaleźć swoje korzenie, poznać tych, który przed nimi nosili to nazwisko. To zwykła potrzeba serca następujących pokoleń. Scena, w której nie brak wzruszeń również po stronie czytających czy osób patrzących na to wszystko z boku.

„Julia wstała od stołu i podeszła z wyciągniętą ręką do nowo poznanych członków rodziny. Nie zdążyła jej nikomu podać, bo wuj złapał ją w objęcia, ciotka Danusia zrobiła to samo; jedynie ich synowie byli bardziej powściągliwi w okazywaniu uczuć. Łzy wzruszenia przeszkodziły Julii w wykrztuszeniu swojego imienia. Poczuła się jak syn marnotrawny wracający do domu po wieloletniej wyczerpującej podróży.”

Małą, miłą rzeczą, dla mnie, mieszkanki Wielkopolskich i dawnego poznańskiego, były małe akcenty typowo „nasze”. Nie wiem czy w innych miejscach w Polsce można się spotkać z nazewnictwem pyrki w stosunku do ziemniaków (mój kuzyn, który dawniej mieszkał pod granicą niemiecką, początkowo nie wiedział o czym mówimy), ale widząc ten wyraz, uśmiech zagościł na mojej twarzy. Było jeszcze kilka takich form językowych przejętych z gwary środkowo-wielkopolskiej, jednak ten zapadł mi najbardziej w pamięci i koniecznie musiałam o tym wspomnieć ;)

Patrząc na współczesną literaturę, czy choćby na niektóre lektury szkole, możemy zauważyć, że brak w niej Boga. Przecież nie wszyscy teraz wierzą, chodzą do kościoła czy po prostu próbują choć chwilę w ciszy i samotności rozmawiać z Bogiem. Powieści pisane zarówno przez polskich pisarzy, jak i zagranicznych, częściej są oparte na czysto rozrywkowym przeżyciach. Brak w nich pełnej prawdy o życiu – tym, co ważne dla człowieka. Czasem brak wręcz człowieka w człowieku. Może nie zauważamy tego od razu po przeczytaniu, jak zapewne jest niejednokrotnie ze mną, ale nabywając kolejne doświadczenia zarówno literackie jak i życiowe, nasze wymagania względem prozy także ulegają zmianie. W końcu nasze istnienie to nie tylko wieczna zabawa, ale czasem też cierpienie czy zwątpienie, w którym potrzebna jest nie tylko druga osoba, ale coś.. ktoś więcej.

Przyznam, ze kiedy na kartach powieści Pani Beaty odkryłam tak silne powiązanie z religią, byłam nieco zaskoczona. Było to zdecydowanie pozytywne zaskoczenie, zwłaszcza ze sama jestem wierząca. Byłam ogromnie ciekawa jaką rolę odgrywa Bóg w życiu kobiety mieszkającej na emigracji, którą wyraźnie wypełnia niepojęte cierpienie. Śledząc kolejne sceny z życia Anny próbowałam zrozumieć, jaki związek z dychami przeszłości ma Matka Boska, różaniec i kościół...

Moim ulubionym momentem w powieści jest zdecydowanie chwila, w którym ciężar cierpienie i bólu w Ani nieco traci na wadze, kiedy wyznaję prawdę córce, jednocześnie przebaczając. Ten krótki fragment jest niczym zwieńczenie ciężkiego życia i tyrady uczuć bijących się w kobiecie. Pełne wyzwolenie uzyskuje, wkraczając do kościoła. Ballada, w którą układa się niesamowicie szczery wiersz, śpiewana przez młodych przywołała w mojej pamięci równie znaczną słowami piosenkę śpiewaną przez zespół Natanael „Idziesz sam. Niezwykle ciepłe, pozytywne skojarzenie sprawiło, że mimo ogromnego ładunku emocjonalnego jaki niesie za sobą przeczytanie wcześniejszych stron powieści, człowiek czuje, że Ania znów zacznę tak naprawdę żyć, znów będzie, jak przed laty, małą uśmiechniętą dziewczynką ;)

„Pragnął jej powiedzieć, że źle robi. W Polsce też da się żyć. Nie można uciekać od cierpienia. Ono i tak nas doścignie; czy tu w komunistycznej ojczyźnie, czy w dalekiej wymarzonej Kanadzie.”

Śmiało mogę powiedzieć, że książka ta pokazuje czytelnikowi jak cienka jest granica między dobrem, a złem. Żółta sukienka i lalka Agnieszka stają się ponadczasowymi elementami, które przywołują wspomnienia i smutki. Próba odnalezienia dobra w tym, co dawniej oznaczało miłość, staje się możliwością odpowiedzi na pytania „Czy przebaczenie jest możliwe?”, „Czy można oczyścić duszę z tego, co tworzy w niej rany?” Dawno nie czytałam tak dobrej prozy, i gdyby nie drobne elementy, powieść byłaby jednym z lepszych debiutów, z jakimi miałam styczność. Szczerze polecając tą emocjonalną pozycję każdemu gotowemu na zmierzenie się z niełatwą rzeczywistością, mogę mieć nadzieję, że w kolejnej książce pisarki, odnajdę równie barwny język i poruszającą historię :)

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości autorki - Pani Beaty Gołembiowskiej, za co serdecznie dziękuję ;)

Cytaty pochodzą z książki „Żółta sukienka”; kolejno strony: 142, 138, 136

piątek, 6 czerwca 2014

[147] Joanna Opiat-Bojarska „Blogostan”


Wyd. Replika
Zakrzewo 2012, 308 str.
Ocena: 7/10 Dobra

Prowadzenie bloga w dzisiejszych czasach jest niezwykle popularne nie tylko wśród młodszych użytkowników internetu, ale również wśród tych starszych. W sieci spotkamy się ze stronami na tematy motoryzacyjne, sportowe, literackie, fotograficzne czy po prostu stanowiące swoisty pamiętnik osób siedzących po drugiej stronie ekranu. W ostatnim przypadku śmiało można stwierdzić, że współcześnie znacznie łatwiej jest ludziom podzielić się swoimi problemami i troskami z kimś zupełnie obcym, najlepiej takim, kto nigdy nie widział nas na oczy.

Pani Joanna to osoba emanująca ciepłem i życiowym entuzjazmem. Z jej oczu biją wręcz iskierki, kiedy opowiada o tworzeniu i swoich powieściach. Choć wydawać by się mogło, że to typowa humanistka, jest umysłem ścisłym. Ukończyła Akademię Ekonomiczną w Poznaniu i od wielu lat działa na rynku nieruchomości. Jej pisanie rozpoczęło się tuż po jakże trudnych przeżyciach spisanych na kartach „Kto wyłączył mój mózg?”. Pani Opiat-Bojarska wspomniała, że pisarstwo miało być początkowo jednorazowym działaniem, jednak teraz nie wyobraża sobie życia bez pisania. Ma na swoim koncie pięć powieści ocierających się o niezwykle różne gatunki. „Blogostan” jest jej drugą powieścią, po której nie mogła już utrzymać na uwięzi siedzących w jej głowie słów ;)

Od początku wiedziałam jak zakończy się książka – to właśnie od jej zakończenia powstał pomysł na stworzenie „Blogostanu”, jak opowiadała Pani Joanna na spotkaniu. Bodźcem do jego powstania był wpis na jednym z blogów, że jego autorka kończy z sobą. Potem zrodziła się idea pełnego wątku głównej bohaterki, mająca dać do myślenia czytelniczką książki. Aż w końcu wszystko zostało zebrane, słowa spisane, a powieść oprawiona w okładkę w pastelowych kolorach, którą do rąk może chwycić czytelnik...

Centralną postacią powieści, osobą prowadzącą potajemnie bloga jest Sylwia. Internet staje się dla niej ucieczką od problemów z ukochanym, szefem zalegającym z comiesięczną wypłatą i ojcem, którego nigdy nie było, a który nagle umiera. Dodatkowym ogniwem układanki życiowej jest matka nadal walcząca z zadrą w sercu po zdradzie Wiesława, która na nieszczęście Sylwii, niezbyt przepada za specyficznym Patrykiem, (nie)będącym chłopakiem głównej bohaterki.

„(...) autor bloga pisze swego rodzaju pamiętnik. Publikuje go w sieci. Każdy może wejść, przeczytać jego wpisy, skomentować. I to wszystko anonimowo. Dzięki temu blog ot miejsce, w którym można zobaczyć kawałek prawdziwego życia, prawdziwych emocji.
- Tak Big Brother, ale do czytania? - Jarek nadal nie mógł zrozumieć.”
- Dokładnie. Lecz wciąga dużo bardziej...
- To już rozumiem. - Jarek ucieszył się. - Wy po prostu lubicie podglądać ludzi!”

Pozycję nabyłam z wymiany tuż przed Wiosennym Piknikiem z książką w obornickiej bibliotece. Dotarła ona jednak nie w porę – już po spotkaniu, a potem podczas przestawiania mojego książkowego dobytku, znalazła się w niezbyt widocznym zakamarku, przez co zupełnie zapomniałam o jej lekturze. Ostatnio znów robiłam porządki (moja siostra uwielbia przestawiać meble) i tak trafiłam na „Blogostan”, za którą to publikacje zabrałam się zaraz po maturze z historii. Podczas czytania po raz pierwszy zaopatrzyłam się w karteczki, na których skrzętnie zapisywałam swoje uwagi, o których chciałabym Wam wspomnieć. Prócz tego tradycyjnie fiszki i... można było czytać. W pociągu, autobusie, na dworcu i w galerii. Trochę w łóżku, przy biurku, a nawet na trawie.

Toksyczna miłość to motyw, który chyba po raz pierwszy spotkałam w książce aż na taką skalę. Czasem bywało, że autorzy traktowali to pobieżnie, tu jednak stało się to tematem przewodnim. Sposób w jaki pisarka postarała się ukazać negatywne skutki uczucia na kartach powieści zdecydowanie stanowi o sukcesie. Pani Opiat-Bojarska zdecydowanie, krok po kroku utwierdza w przekonaniu swoich czytelników, że z takim związkiem po prostu trzeba skończyć. Co niezwykle mi się podoba – ma ona świadomość, że nie jest to łatwe. Podsuwając pod nos bohaterki kolejne teksty z blogów, umila nie tylko lekturę, ale i stara się przekazać prawy życiowe niezwykle przystępnie.

„Większość problemów damsko-męskich powstaje właśnie dlatego, że facet jest twardzielem lub go dobrze udaje.” 

Prócz świetnego tekstu o toksycznym związku, zbudowanego na pięciu krokach umożliwiających powrót do „normalności”, serwuje świetne rozważania na temat równouprawnienia w kwestii „dzwonić? Nie dzwonić? Kobieta czy mężczyzna?”. Z wielkim uśmiechem czytałam dyskusje jaka wywiązała się pod dość spontanicznie rzuconym pytaniem przez Sylwię. Bardzo spodobała mi się idea bloga jako pogotowia ratunkowego przedstawiona przez pisarkę. W końcu czy z nami, blogerami (nawet piszącymi o książkach!) nie jest czasem tak, że radzimy się siebie wzajemnie w problemach z przeglądarką, programem do pisania, blogrollem czy innymi funkcjami?

„Zadowolona kliknęła przycisk 'zapisz zmiany'. Momentalnie jej ciemny, smutny blog zmienił się w ocean – ocean jej piekących emocji, skrywanych marzeń i wstydliwych lęków.”

Najsłabszym punktem powieści są rozważania „rybki” na tematy nieruchomości. Wydawać by się mogło, że znacznie uwiarygodnią one postać i całą pozycję, jednakże czasem ciągnące się przez całą stronę monologi głównej bohaterki działają nieco nużąco. Z czasem już nawet mnie denerwowało, gdy autorka bloga, zamiast pisać swoim jakże barwnym i przystępnym językiem teksty na tematy wybitnie antropologiczne, zagłębiała się w swoje gdybanie o karierze „w akwarium”.

Zdecydowanym plusem powieści, o którym koniecznie muszę wspomnieć jest warstwa językowa. Genialnie zostały podzielone kompetencje narratora i Sylwii piszącej bloga. Pani Joanna zadbała o to, by styl tych dwóch ogniw powieści nie pokrywał się. Stanowiło to ciekawe urozmaicenie lektury zwłaszcza, że i blogowe wpisy, jak i właściwa treść książki stworzone zostały z niesamowitą lekkością, tworząc spójną i klarowną całość.

„Ruch na jej blogu zmniejszył się gwałtownie, dyskusje przycichły, liczba gości malała. Sylwii zrobiło się smutno. Czuła się, jakby impreza, którą zorganizowała, przygotowując ciastka, kanapki, sałatki i napoje, nagle padła, a goście zaczęli się masowo ewakuować.”

Wydawać by się mogło, że znając zakończenie, nie czeka mnie nic nieprzewidywalnego. Choć mniej więcej wiedziałam co się wydarzy, Pani Opiat-Bojarska zaimponowała mi tym, jak skończyła powieść. W pierwszej chwili czytelnikowi wydaje się, że to już koniec, niestety tym razem bez happy endu. Jednak po chwili na namysłu zdaje sobie sprawę, że nic nie zostało powiedziane wprost, a on wręcz oczekiwałby wyjaśnienia (?). Tu także pisarka zdążyła się popisać – losy Sylwii możemy dalej śledzić w „Klubie Wrednych Matek”.

Moje pierwsze spotkanie z prozą jakże sympatycznej poznanianki oceniam na plus, choć jeszcze jestem chłonna pełnego oczarowania jej prozą. Skrycie mam nadzieję, iż lepiej odnajdę się w jej kryminalnych powieściach. Liczę też, że w kolejnych przeze mnie czytanych powieściach Pani Joanny odkryję też więcej moich rodzinnych stron, gdyż z „Blogostanu” pozostało mi jedynie nieznacznie wspomniane Junikowo. Cieszę się, że ktoś postanowił w jakimś stopniu ujarzmić w ramy słowne jakże rozległą blogosferę. Podziwiam samą idee i chęć podjęcia się tego, nieco trudnego mimo wszystko zadania. Myślę, że „Blogostan” jak najbardziej jest godną uwagi pozycją, którą w szczególności należy polecić osobą zainteresowanym wątkiem toksycznego związku. Poprowadzony on został znakomicie drogie Panie i Panowie, także... do czytania! :)

*Cytaty pochodzą z książki „Blogostan”; kolejno strony: 11, 121, 104, 279

środa, 4 czerwca 2014

Meme podsumowuje - MAJ 2014


Maj był miesiącem matur. Ku mojemu zaskoczeniu jego pierwsze trzy tygodnie, w których natężenie egzaminów było wyjątkowe, minął bardzo szybko. W tych początkowych dniach miesiąca kolejno towarzyszyły mi słowniki, podręczniki, zeszyty gromadzone przez lata nauki czy literatura fachowa. Gdy miałam już za sobą obowiązkową część, chętniej zagłębiałam się w „Atlas historii Polski” czy „Językoznawcze wędrówki nie tylko po Poznaniu” Moniki Gruchmanowej.

W maju przeczytałam w sumie 6 książek. Przy lekturze „Atlasu...” i pozycji Pani Moniki udało mi się połączyć przyjemne z pożytecznym. Poza nimi do listy przeczytanych dopisuję cztery powieści. Pierwszą z nich jest „Jajko z niespodzianką”, którą skończyłam w pierwszych dniach maja, jeszcze przed „ostatecznym starciem”. Moje dalsze czytanie literatury kobiecej ruszyło dopiero po 20 maja – po egzaminie z historii. W tych ostatnich dniach miesiąca przeczytałam „Opowieść niewiernej”. Za tę pozycje zdarzało mi się niejednokrotnie sięgać już wcześniej – wieczorami, ale gdy mogłam w pełni zagłębić się w książkę Pani Magdy, aż żałowałam, że jej czytanie mija tak szybko. „Blogostan” Joanny Opiat-Bojarskiej był z kolei publikacją, za którą chwyciłam, gdy znalazłam ją niepozornie schowaną pod tomami Jeżycjady. Zaczęłam czytać, a potem ku mojej uciesze – mogłam porozmawiać z autorką o tej, jak i innych jej powieściach. Kiedy zaś przyszło mi usiąść w już nie pierwszej w maju kolejce do lekarza razem z mamą, rozpoczęłam lekturę „Sukni ślubnej” Rachel Hauck. Przyznaję, że niektórzy dość dziwnie patrzyli na różową okładkę i tytuł ;) Ale co tam reakcje towarzyszących mi osób – warto było uśmiechać się, trwać w napięciu i ocierać łzy, czytając końcowe strony powieści już w domu. Pod koniec maja chwyciłam za „Żółtą sukienkę”, której teraz zostało mi kilkanaście stron.

Myśląc o czerwcu, rozglądam się po biurku, spoglądając na czekające na mnie pozycje. Zaraz po debiucie literackim Pani Beaty Gołembiowskiej, zacznę czytanie „Słodkich snów, Anno”, którą to książkę jakąś godzinkę temu odebrałam od listonosza. Dalej będę czytać „Dom nad jeziorem smutku”, który zaintrygował mnie szczególnie po zaczarowanej wręcz opinii Esy. Na piramidach książek, w których ginie mój laptop, dostrzegam także „Szansę na życie” wypożyczoną z biblioteki i ciągle oczekującą i „W jednej walizce”. Za te dwie pozycje szczególnie chciałabym chwycić jeszcze w czerwcu. Prócz tego kilka publikacji z ostatnio prezentowanego stosu... Ach, jaka uczta dla duszy! :)